Krąg OneironŚląskie tradycje ezoterycznej duchowości
Kulturowe zjawisko, które daleko wykraczało poza ramy siermiężnego PRL-u. Tym ciekawsze, że po latach wydaje się zupełnie niemożliwe w tamtych czasach i w takim miejscu jak Katowice.
A jednak! Artyści zebrani wokół Pracowni przy Piastowskiej 1, czyli Urszula Broll, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik, Andrzej Urbanowicz i Henryk Waniek eksplorowali przestrzenie alchemii, odkryli dla Polski buddyzm, wnikali w ezoteryczne tajniki i doświadczali psychodelicznych wypraw w głąb siebie. Efekty ich poszukiwań przełożyły się na szerokie spektrum sztuki: od sztuk wizualnych przez literaturę po tłumaczenia tekstów kultury.
Co ciekawe, zjawisko to przetrwało 60 lat (!) i – jak pisze Rafał Księżyk, autor biografii tej formacji pt. „Śnialnia. Śląski underground”: „Najpierw kusiła duchowością, po 1989 roku – ekscesem, testując granice odzyskanej wolności”. Z Rafałem Księżykiem rozmawiamy o tym, jak się pisze książki o brakujących rozdziałach polskiej kultury i na czym polegał fenomen Piastowskiej.
Ultramaryna: Co cię zazwyczaj skłania, by opisać dane zjawisko w formie książki i dlaczego są to w przypadku „Śnialni” dzieje grupy Oneiron?
Rafał Księżyk: Lubię pisać i widzę w tym zajęcie, które w pewien sposób ustawia mi życie i dostarcza paliwa umysłowi. Dlaczego Oneiron? Bo to świetne wyzwanie, które wymagało gimnastyki umysłowej, a przede wszystkim gwarantowało masę spotkań z różnymi czarującymi oryginałami.
W tym wypadku miałem też poczucie łatania poważnej dziury w postrzeganiu polskiej kultury współczesnej. Całe to miejsce, czyli Pracownia przy Piastowskiej 1 i krąg ludzi, którzy tam się przewijali – ja to wszystko nazywam Śnialnią – przez kilkadziesiąt lat wysyłało bardzo ożywcze, kreatywne impulsy, które potrafiły zmieniać rzeczywistość, rozpalać wyobraźnię. Dlatego nazwałem „Śnialnię” ezoteryczną historią polskiej inteligencji, starczy przywołać kilka nazwisk osób, które na różnych etapach były w kręgu jej promieniowania: Zdzisław Beksiński, Tadeusz Sławek, Jarosław Markiewicz, Olga Tokarczuk.
Dziś, gdy wszyscy zachłystują się chłopomanią, która często służy różnego rodzaju samousprawiedliwieniom, warto przypomnieć o wartościach, które wyszły od inteligencji. Choćby takich, jak stawianie sobie wyzwań, imperatyw kreatywności, głód wiedzy i potrzeba dzielenia się nią.
Historia grupy Oneiron to taki brakujący rozdział polskiej kontrkultury – pamiętasz moment, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o osobach związanych z Piastowską 1? Kto był pierwszą osobą, na którą trafiłeś: Urbanowicz? Broll? Waniek?
Trudno mi dokładnie odpowiedzieć, bo to były różne strumyczki. Na książki Wańka zwróciłem uwagę bardzo dawno temu. W księgarni zobaczyłem „Hermesa w górach śląskich”, co zaskoczyło mnie tytułem, ale też wizerunkiem z okładki. Hermes pomachał do mnie, ale jako biedny student nie miałem pieniędzy. Po latach kupiłem tę niewielką książeczkę na Allegro za 80 zł i jeszcze się cieszyłem.
To były początki lat 90., czytywałem wtedy pozycje z wydawnictwa Pusty Obłok. Huxley, Jung, Uspienski, Anne Bancroft. Nie powiem, że były to lektury formatywne dla mnie, ale wyróżniały się na tle tego, co można było znaleźć na gęstym od nowości wydawniczych rynku czasów transformacji. Po latach sobie uświadomiłem, że bez Piastowskiej książek z tego wydawnictwa by nie było. Jego założyciele, Bolek Rok i Tomasz Lewandowski w połowie lat 70. „terminowali” w Śnialni.
Jeśli chodzi o konkretne osoby, to najwięcej słyszałem o Urbanowiczu. W drugiej dekadzie tego wieku do Katowic zaczęło jeździć towarzystwo z kręgu warszawskiego wydawnictwa Okultura. Jego założyciel, Dariusz Misiuna, który zaprzyjaźnił się z Urbanowiczem, przedstawiał mi to miejsce jako bastion undergoundu pełen transgresyjnych zdarzeń. Wtedy było mi nie po drodze na Piastowską, ale ziarno inspiracji zostało zasiane.
Zapoznałem się z albumem „Oneiron. Ezoteryczny krąg malarzy z Katowic” i już się wciągnąłem. Bodaj w 2015 podczas Ars Cameralis brałem udział w spotkaniu poświęconym kontrkulturze, które odbywało się na Piastowskiej, obejrzałem oszałamiające objętością archiwum Pracowni i poznałem Małgosię Borowską, wdowę po Urbanowiczu, która opiekuje się tym miejscem. Te archiwa onieśmielały, czekałem aż ktoś coś z nimi zrobi. A że nikt tym się nie zajął, jak się kończył Covid, żądny wyzwań w terenie wróciłem do tematu.
Całe to miejsce, czyli Pracownia przy Piastowskiej 1 i krąg ludzi, którzy tam się przewijali – ja to wszystko nazywam Śnialnią – przez kilkadziesiąt lat wysyłało bardzo ożywcze, kreatywne impulsy, które potrafiły zmieniać rzeczywistość, rozpalać wyobraźnię.
To ciekawa historia. Ja dotarłem do Piastowskiej 1, kiedy dowiedziałem się, że odbyła się tam pierwsza sesja zen w Polsce. Jaki masz stosunek do Oneironu jako do grupy, a jaki do poszczególnych indywidualności? Wcześniej rozmawialiśmy o tym, że w artykule poświęconym Oneironowi w ogólnopolskim dzienniku Urszula Broll nie była prawie wspomniana, a jest to opoka tej formacji. Twoja książka jest demokratyczna w podejściu do każdej z postaci.
Do tej „demokracji” przyczyniło się parę faktów: nie zdążyłem tych ludzi poznać osobiście, dopiero później nawiązałem kontakt z Wańkiem i Stuchlikiem, więc nie miałem wcześniej narzuconej narracji. Dwa: jestem osobą spoza Śląska, miałem dystans, który okazał się, jak myślę, zdrowy przy opisywaniu tego zjawiska. Zwróć uwagę, że oni nazywali się Kręgiem, co dawało znać o braku hierarchii, a główne dzieło Oneironu, „Czarne karty”, nie jest podpisane nazwiskami, to praca kolektywna.
Jeśli miałbym wskazać rzecz, która najbardziej mnie skłaniała do spisania dziejów Śnialni, to nie chodziło o konkretne postacie, ale o działania, które pojawiały się w tym wspólnym kręgu. Literalnie rzecz biorąc: chodzi o radzenie sobie. Trafiamy w opresyjną, niesprzyjającą rzeczywistość, która nie spełnia naszych oczekiwań, a wręcz nas tłamsi i trzeba sobie w niej radzić. I w Śnialni odnalazłem cały wachlarz różnego rodzaju sposobów radzenie sobie. To jest fenomen, że pojawia się kreatywna grupa, która zaczyna od marzycielstwa, ale to, co wydawałoby się eskapizmem, zmienia rzeczywistość.
Pytałem o poszczególne osoby z Piastowskiej…
Dla mnie jedyną artystką światowego formatu w Śnialni była Urszula Broll. Jej akwarele są absolutnie wyjątkowe, równocześnie osobiste i uniwersalne, bardzo subtelne i emanujące potężną duchową energią. To mnie intrygowało, skąd ona się wzięła i dlaczego nikt o niej nie wie. Patriarchat – patriarchatem, ale mam wrażenie, że feministycznym kuratorkom trzeba się tak samo podlizać jak dziaderskim kuratorom. A Broll w dojrzałych latach siedziała w górach i zajmowała się medytacją, a nie mizdrzeniem się do kogokolwiek.
Druga postać to Waniek. Moim zdaniem jego znakomite eseje w zasadzie stworzyły dla polskiej kultury Dolny Śląsk na nowo w czasach powojennych, kiedy ten obszar nazywano koszmarnie Ziemiami Odzyskanymi. A on pokazał cudowność tej krainy, porwał naszą wyobraźnię.
Urbanowicz mniej mnie pociągał. Jego postać była bardzo kontrowersyjna, a jego największym atutem była niesłychana energia. On tą Śnialnię ciągnął i napędzał przez dekady. Miał momenty heroiczne – chociażby, jak w buddyjskim okresie, kiedy był bohaterem pierwszej wody organizując nielegalną w PRL-u wspólnotę religijną. Ale był też esencjonalnym wcieleniem artysty egotyka, który w imię własnych, trochę zwichrowanych ambicji brutalnie poczyna sobie w otoczeniu, na czym najbardziej cierpią jego bliscy.
Mam do niego stosunek złożony – cenię tę energię, wkład, bohaterstwo, ale z drugiej strony nie chciałbym się kolegować z takim człowiekiem. Wspominałem tu o albumie „Oneiron”, potem się dowiedziałem, że został przez kolegów z grupy zakwestionowany jeżeli chodzi o wydarzenia z kalendarium. Twierdzili, że Urbanowicz sam to kalendarium spisał i nie skonsultował z nimi. A służyło to temu, by pokazać jak najwięcej zasług samego Urbanowicza.
To jest fenomen, że pojawia się kreatywna grupa, która zaczyna od marzycielstwa, ale to, co wydawałoby się eskapizmem, zmienia rzeczywistość.
Ważnym elementem opowieści o Piastowskiej jest Śląsk. Jest to dla mnie taka sztafeta pokoleń w odkrywaniu specyficznej duchowości. Patrząc tylko na XX wiek, mamy Grupę Janowską, Oneiron, Lecha Majewskiego. A ta tradycja sięga o wiele głębiej… Jak sądzisz, co jest takiego na Śląsku, że powoduje oderwanie od rzeczywistości i zaprowadza w stronę metafizyki?
Ja bym tego nie nazwał oderwaniem od rzeczywistości, ale raczej głębszym w nią wniknięciem. Jest to złożona sprawa. Jest tutaj masa tropów – historycznie rzecz biorąc Śląsk był w Europie na długo przed Polską, która pozostawała „kresowym imperium agrarnym”, by przywołać świetne określenie Jana Sowy.
Śląsk był na rozstajach, nie było tu monolitycznej kultury katolickiej, były kontakty z czeskimi husytami i niemieckimi protestantami, były tradycje niekonwencjonalnej ezoterycznej duchowości. Myślę, że Ślązacy, wtłoczeni pomiędzy agresywnych sąsiadów Polaków i Niemców, stawali się bardziej hardzi i skłonni do walki o swoje, co prowadziło też do wyborów w wymiarze niekonwencjonalnej duchowości.
Można też tłumaczyć to poprzez specyfikę tego miejsca, istotna część śląskiego świata jest pod ziemią. Nieprzypadkowo jedna z pierwszych książek przetłumaczonych i wydanych w samizdacie na Piastowskiej to „Alchemicy i kowale” Eliadego, która zwraca uwagę na alchemiczny aspekt zawodów zajmujących się eksploatacją bogactw z wnętrza ziemi.
Zaznaczmy też, że dzięki Piastowskiej na nowo odkryty został Hans Bellmer.
Urbanowicz poznał sztukę Bellmera podczas swojego pobytu w Nowym Jorku. Zbiegło się to z fascynacją Urbanowicza BDSM i perwersją. I odkrył w nim pokrewną duszę, a w dodatku gościa z Katowic. Po powrocie na Śląsk Urbanowicz zaraził jego sztuką parę wpływowych osób, które potrafiły wylansować Bellmera jako najsłynniejszego artystę z Katowic.
Trzeba pamiętać, że samego Bellmera, gdy jeszcze mieszkał w Katowicach, miasto potraktowało źle – jego pierwsza wystawa została zamknięta, a on sam miał sprawę na policji, o obrazę moralności.
Na ile mit Oneironu jest atrakcyjny współcześnie przez pryzmat odkrywania innych światów za pomocą psychodelików?
Mówiliśmy o różnych sposobach radzenia sobie z niesprzyjającą rzeczywistością. Jednym z nich była oczywiście sztuka, z drugiej strony był aspekt pracy ze snem i duchowością, od fascynacji alchemią po buddyzm. W trakcie tych poszukiwań przebijania się do cudowności, ucieczki od rzeczywistości do wnętrza pojawiła się też fascynacja substancjami psychoaktywnymi.
Epicentrum artystycznej działalności Piastowskiej przypadło na końcówkę lat 60. – epokę hipisowską. Przy czym Broll, Urbanowicz i Waniek odkryli zalety „podróży na Wschód” wcześniej niż zachodni hipisi. I wtedy spróbowali LSD, a każdy z tej trójki inaczej to przeżywał. Ale była to jedna z wielu map, które przyjęli sobie, aby przekroczyć rzeczywistość i dalej się przebijać.
Co do wpływów na sztukę, to były one raczej znikome, bo jeśli tak dokładnie się przyjrzeć, co się kryło za psychodelicznymi obrazami Urbanowicza, to tak naprawdę tworząc te płótna on walił amfetaminę i popijał spirytusem. Nie były to loty po kwasie. Po kwasie Urbanowicz nie byłby w stanie wiele stworzyć, a amfetamina była wtedy dostępna w aptekach, trzeba było tylko znać nazwę preparatu. Jednak w tym wypadku nie chodziło o wizje, a o kopa energetycznego.
Na koniec pytanie o formę książki. Przy czytaniu nasunęło mi się porównanie do „Please kill me”. Skąd pomysł, by „Śnialnię” napisać w formie „pisanej historii mówionej’? Chodziło o pokazanie różnych perspektyw i narracji wielowątkowo?
Nazywam „Śnialnię” opowieścią polifoniczną, na to samo wychodzi. Rzeczy opisywane w „Śnialni” działy się wśród ludzi, wynikały z sytuacji towarzyskich, nie było to wymyślone zza biurka czy zaplanowane. Zależało mi na tym, by nie robić książki z tezą, ale opisać Śnialnię oddając głos jak największej ilości osób z nią związanych, zderzyć ich punkty widzenia. Ten żywioł mówiony jest najbliższy ekspresji tego Kręgu.
marzec/kwiecień 2024
PODZIEL SIĘ
tekst
Adrian Chorębała