Andrzej UrbanowiczIkona polskiego undergroundu
Andrzej Urbanowicz jest ikoną polskiego undergroundu artystycznego. Malarz, eseista, znawca i propagator buddyzmu. Animator kultury niezależnej. Aktywny nieprzerwanie od pół wieku.
Na początku 1960 roku wraz z Urszulą Broll założył w Katowicach pracownię przy ul. Piastowskiej 1, która w latach 60. i 70. była znaczącym miejscem kulturotwórczym. Zajmowano się tam m.in. naukami tajemnymi, okultyzmem, alchemią, astrologią i sztuką.
W latach 60. i 70. zajmował się animacją niezależnego życia artystycznego oraz podziemną działalnością wydawniczą związaną z problematyką kultury i buddyzmu. Do grona stałych współpracowników i przyjaciół artysty należeli m.in.: Urszula Broll, Zdzisław Beksiński, Jerzy Illg, Tadeusz Sławek czy Henryk Waniek.
Twórczość Urbanowicza jest wielowątkowa i jego działania artystyczne nie ograniczają się do jednego medium. Znany jest przede wszystkim jako malarz, który za pomocą symboli przekazuje odbiorcy istotne zaszyfrowane komunikaty. Tworzy także obiekty, realizuje parateatralne działania, sięga często po techniki mieszane czy grafikę.
Dzięki Urbanowiczowi odkryto w Polsce dla ogólnej świadomości Hansa Bellmera. Artysta poznał twórczość Bellmera w Nowym Jorku i jest wielkim propagatorem słynnego katowiczanina, jednym z założycieli Towarzystwa Bellmer. Rozmawiamy z artystą w 50. rocznicę powstania pracowni Piastowska 1.
Ultramaryna: Pracownia Piastowska 1 – skąd taki pomysł?
Andrzej Urbanowicz: To nie był żaden pomysł ani zamysł. Po prostu wraz z Urszulą Broll potrzebowaliśmy miejsca do pracy. Była wtedy taka możliwość, dofinansowywano adaptacje strychów na pracownie dla artystów i z tej możliwości skorzystaliśmy. Było z tym wiele załatwiania, ale udało się. Z rozległą panoramą na zachód, która po roku została zasłonięta niestety przez biurowiec Separator. Dość, że wprowadziliśmy się w ten kawałek zaadaptowanego strychu w styczniu 1960 roku i niemalże natychmiast, może z powodu centralnego położenia i naszej otwartości, miejsce stało się terenem spotkań i działań, formalnie apolitycznych, lecz zdecydowanie odmiennych od ówczesnego peerelowskiego mainstreamu.
Jakie atrakcje przewidziane są z okazji celebrowania 50-lecia pracowni?
Od dziesięciu lat Piastowska 1 jest także adresem aktywności Towarzystwa Bellmer, które – w ramach celebracji, jak to nazwałeś – przygotowało program, w którym, mam nadzieję, niewiele będzie celebry. Adresowany jest przede wszystkim do ludzi młodych, którzy mają ochotę zapoznać się z tym, co nadal jest aktualne choć mniej znane. Program „Inne światy. Warsztaty animatorów kultury” ma na celu zapoznanie uczestników – poprzez wykłady, ale głównie warsztaty – z tymi wątkami, które były lub są obecne w pracowni. Mam nadzieję, że niedługo pojawi się strona internetowa pod powyższym tytułem, na której będzie można znaleźć bardziej wyczerpujące informacje.
Dość, że wprowadziliśmy się w ten kawałek zaadaptowanego strychu w styczniu 1960 roku i niemalże natychmiast, może z powodu centralnego położenia i naszej otwartości, miejsce stało się terenem spotkań i działań, formalnie apolitycznych, lecz zdecydowanie odmiennych od ówczesnego peerelowskiego mainstreamu.
Powiedziałeś kiedyś: mój światopogląd opiera się w dużej mierze na zachodniej tradycji ezoterycznej, która jest przecież bardzo dawna, bo to i Sumerowie, i Egipt, Heraklit i Pitagoras, alchemia i kabała. Skąd to zaciekawienie ezoteryką? W latach 60. w Polsce były to dosyć nietypowe zainteresowania.
Istotnie, ludzi interesujących się w tym czasie okultyzmem było jak na lekarstwo. Zresztą nie tylko o ezoterykę tu chodzi. Dla nas samych fakt, że jakieś zjawisko nie jest dopuszczane do głosu przez władze był wystarczającym powodem, aby się nim interesować. Wgłębialiśmy się w Junga, taoizm, Tybet i buddyzm. Ale nie tylko czytaliśmy. Urszula Broll, Henryk Waniek i ja pierwsi w Polsce rozpoczęliśmy praktykę koncentracji. Było to gdzieś około 1968.
To właśnie w pracowni Piastowska 1 w Katowicach odbyła się pierwsza sesja zen w Polsce…
Było to wiele lat później, w 1975 roku. Do grupy, która zawiązała się rok wcześniej, jako mistrz przyjechał Amerykanin Philip Kapleau, wydawca poczytnej książki „Trzy filary Zen”, zwany Rosim Kapleau. Niezależnie od wszystkiego powstała pierwsza wspólnota buddyjska w Polsce, a pracownia na Piastowskiej przez pewien czas była regularnym, non-stop działającym zendo. Później była zendo albo gompą raz w tygodniu od czasu, gdy Urszula Broll przeprowadziła się do Przesieki, aż do mojego powrotu ze Stanów w 1991 roku.
Skąd pomysł, by wyjechać akurat do Stanów?
To złożone motywy. Wielokrotnie byłem tam zapraszany, w Rochester N.Y. mieściło się Zen Center, przy którym nasza grupa była afiliowana. Jednak od 1973 roku odmawiano mi paszportu, rzekomo z ważnych powodów państwowych. Nawet wkładkę do demoludów mi odebrano. W połowie 1978 roku moja siostra, obywatelka USA, napisała mi, że dni naszego ojca są policzone. Jeśli chcę go jeszcze zobaczyć, trzeba się pospieszyć. Ostatnim razem, ja tego nawet nie pamiętam, widzieliśmy się we wrześniu 1939 roku. Tym poruszony załatwiłem sobie paszport. Kosztowało mnie to obraz.
Pojechałeś na chwilę, a zostałeś 13 lat?
Tak, przedłużyło się. Kilka dni po przypłynięciu w przeddzień wigilii 1978 okazało się, że przyznano mi stypendium Fundacji Kościuszkowskiej. Już z niego korzystałem, gdy w kwietniu 1979 rzeczywiście zmarł mój ojciec, a tydzień później w moim drugim małżeństwie pojawiły się bliźnięta. Nie chciało nam się tak szybko wracać. Później stan wojenny sprawił, że po raz pierwszy w życiu (i ostatni) zaangażowałem się politycznie – na osiem miesięcy w działalność posolidarnościową. I nie miałem już ochoty pozbawiać się wolności, w której zasmakowałem. Do Polski przyjechałem dopiero w końcu 1991, już po puczu Janajewa.
A co konkretnie robiłeś w Stanach?
Ach, Nowy Jork to były moje uniwersytety. Różne rzeczy robiłem. Malowałem, oglądałem, poznawałem przede wszystkim. Jeśli pracowałem, to głównie jako construction worker, jako carpenter, co tam ma znaczenie nieco inne niż cieśla lub stolarz. Ta praca dawała mi niezależność, to mój drugi zawód.
Czy tęskniłeś za Katowicami?
Hmm. Jeśli za czymś tęsknię, to za ciepłym klimatem. Jestem człowiekiem wykorzenionym, jako dziecko wyrwanym z Wilna, które było moim dziecięcym światem. Nie przywiązuję się za bardzo, ale nie oznacza to obojętności. W Nowym Jorku najczęściej przypominało mi się moje miasto rodzinne. Niemniej Śląsk to moja druga ojczyzna, jestem tu od 1947 roku i dobrze się tu czuję. Gdy wróciłem do Katowic, zaskoczyło mnie, jak piękne mimo wszystko jest to miasto.
Skończyłeś ASP w Katowicach, ale swoją pierwszą wystawę miałeś w Warszawie. Dlaczego nie tutaj? Przez łatkę twórcy kontrkulturowego?
Dzięki Urszuli Broll poznałem całe legendarne ST-53 i wszedłem w bardzo nieliczne wówczas środowisko polskiej neoawangardy. Jedną z wybitnych postaci tego ruchu sztuki nowoczesnej był Marian Bogusz. W 1962 roku zaproponował mi wystawę w prowadzonej przez niego Galerii Krzywe Koło. To była jedyna taka galeria w całym bloku wschodnim. Wystawiali tam nie tylko Polacy, również Czesi, Słowacy, Węgrzy. Propozycja Mariana złożona debiutantowi była poważnym wyróżnieniem. Skorzystałem z niej dopiero rok później, już po dyplomie ASP. A dlaczego nie tutaj? Cóż, tutaj nawet nikt nie wiedział, że coś tam robię, pierwszy pokaz miałem w 1970 roku.
Wróćmy do Katowic. W jaki sposób odkryłeś dla siebie Hansa Bellmera?
Antoni Halor wspomina, że już w czasach Kręgu Oneiron oglądaliśmy jakieś reprodukcje Hansa Bellmera. Mało to pamiętam, natomiast duże wrażenie wywarł na mnie w Nowym Jorku. I do tego te Katowice jako miejsce urodzenia. Po powrocie wydało mi się to niesłychane, że o tak wielkiej postaci współczesnej sztuki mało kto słyszał. Zacząłem o nim mówić i pisać. To przecież ikona Katowic i mało które miasto ma taką gwiazdę pierwszej wielkości. Być może swoim entuzjazmem zainfekowałem Marka Zielińskiego, jeszcze zanim został dyrektorem Ars Cameralis. To jemu zawdzięczam pierwszą wystawę Bellmera w Polsce, w Katowicach oczywiście, w 1996 roku. Trudno nie zauważyć, że sztuka tego artysty mimo upływu lat jest fascynująca i wpływa na wielu współczesnych na całym świecie.
Wróćmy jeszcze do pracowni Piastowska 1. Wydawaliście z Henrykiem Wańkiem w ramach jej działalności „Bezpretensjonalne Pismo Święte”…
Tylko w dwóch egzemplarzach, ale było 16 edycji podczas około trzech lat. Były to zbiory różnych tekstów i komunikatów, alternatywnych i ezoterycznych, czasem poezji lub prześmiewczych wycinków, jak artykuł „Trybuny Robotniczej” o rychłym upadku i końcu Beatlesów. Te teksty, przeważnie maszynopisy, były spięte każdy z osobna, tak że były to w zasadzie luźne, odrębne teksty, zbierane razem według jakiegoś przyjętego przez nas klucza. Takie istniejące w dwóch autorskich egzemplarzach zbiory były rozsyłane do wglądu zaprzyjaźnionym w całej Polsce. Niektórzy z nich, jak Jerzy Illg ze Znaku, przywłaszczyli je sobie i nie oddają.
Czy można gdzieś jeszcze zobaczyć archiwalne numery „Bezpretensjonalnego Pisma Świętego”?
W pewnym stopniu tylko. Zachowało się kilkadziesiąt tekstów, ale nie bardzo wiadomo, do którego z tych 16 zbiorów należały. Istnieją również pudełka, w których były rozsyłane. Były nimi oprawione w płótno albumy Vignoli z wyciętymi środkami.
Dla nas samych fakt, że jakieś zjawisko nie jest dopuszczane do głosu przez władze był wystarczającym powodem, aby się nim interesować.
Kolejnym projektem, który był realizowany w pracowni, był Leksykon czyli Czarne Karty…
Mam wrażenie, że jest to projekt wcześniejszy lub z tego samego czasu. Rozpoczęliśmy go – Urszula Broll, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik, Henryk Waniek i ja – w samym końcu roku 1967 i kontynuowaliśmy przez około dwa lata. W wyniku naszych zabiegów powstało dzieło monumentalne, swego rodzaju dadaistyczna encyklopedia, eksponowana później na kilku pokazach. Wtedy też pojawiła się nazwa Oneiron na oznaczenie kręgu ludzi związanych z Piastowską.
A jak doszło do tego, że Allen Ginsberg znalazł się w pracowni?
W 1993 roku Ginsberg uczestniczył w odbywającym się w Łodzi festiwalu „Sztuka w procesie”. Jacek Sieradzan, wówczas jeden z jego tłumaczy, a obecnie wytrwały badacz problemu szaleństwa w kulturze, zaproponował jego wizytę u mnie. Razem z Markiem Zielińskim pojechaliśmy po niego i przywieźliśmy do Katowic. Mnóstwo ludzi słuchało wielkiego poety na spotkaniu, którego prowadzącym tłumaczem był Tadeusz Sławek. W Nowym Jorku mieszkałem w tej samej dzielnicy co Ginsberg. Widywałem go, ale to wszystko. Dopiero w Katowicach miałem okazję przekonać się, jakim człowiekiem był, nie tylko poetą.
Powiedziałeś kiedyś, że światowy terroryzm i zorganizowana przestępczość jest w ogromnej mierze skutkiem delegalizacji niektórych środków. Jesteś za legalizacją niektórych narkotyków?
Raczej jestem za legalizacją wszystkiego, co jest kwestią osobistego wyboru. Czy będzie to religia albo jej brak, orientacja seksualna albo wybór używek. Każdy posiada niezbywalne prawo wyboru, o ile nie koliduje z bezpieczeństwem innych. To dopiero kryminalizacja i penalizacja tych prywatnych wyborów stanowi sprawę. Przez tysiące lat naszej historii tak zwane narkotyki nigdy nie były problemem, dopóki koncern Dupont nie zamierzył zastąpić konopi produkowanym przez siebie nylonem. Prohibicja jest jednym z największych nieszczęść naszych czasów, codziennie pochłania tysiące ludzkich istnień. Ogłupiani przez antynarkotykową propagandę wyborcy nie umieją spojrzeć prawdzie w oczy. Ale prędzej czy później będzie musiało to nastąpić, bo nie ma innego wyjścia. Coraz bardziej nas nie stać na parareligijną walkę z uzależnieniami. Można i należy je leczyć, lecz podstawą jest zerwanie z wszechobecną dezinformacją i kultem grzechu.
luty 2010 (#98)
PODZIEL SIĘ
tekst
Adrian Chorębała