Ze szpaczej budki 22Ptaki czują jesień
Nareszcie ta pora roku, że nikt nie potrzebuje rozbudowanych wymówek, żeby zostać w domu, wystarczy wskazać za okno i zrobić minę typu „no sami widzicie”, a wieczór zapadający o 14:00 poważnie ułatwia decyzję o zabraniu się za książkę, film czy grę, być może z tego zestawu, który poniżej.
GRANIE
Nie piszę w tej rubryce zbyt często o grach (właściwie to pierwszy raz chyba), wychodząc z założenia, że błyskawicznie stałaby się rubryką tylko o grach, ale Caves of Qud to rzecz tak wyjątkowa i idealna na pół roku zimy, która przed nami, że dla niej zrobię wyjątek. Po pierwsze gra ma premierę 5 grudnia, ale od lat jest dostępna w wersji próbnej, której na tym etapie nie brakuje już niczego, poza finałowym elementem fabularnym. Po drugie jest to pewnie jedna z najbrzydszych gier, jakie kiedykolwiek zobaczycie. Oględnie mówiąc wygląda jak arkusz excella animowany przez kogoś z poważnymi zaburzeniami postrzegania kolorów. I po trzecie – najważniejsze – jest to jeden z najlepszych mechanizmów do układania własnych historii o wędrowaniu po niezwykle rozbudowanym, post-apokaliptycznym i post-technologicznym świecie, w którym wszyscy żyją z szabrowania ruin dawno upadłych cywilizacji. Jest to gra, w której można się zgubić na dziesiątki godzin, mutując przy okazji na setki niespodziewanych i niewyobrażalnych sposobów, które zmieniają rozgrywkę, a każda nowa wyprawa przynosi tyle opowieści, co cały regał klasyki SF. Jak dla mnie gra roku, a nawet jeszcze oficjalnie nie wyszła.
CZYTANIE
W świecie fabuł mniej interaktywnych i możliwych do skończenia w zdecydowanie krótszym czasie niż najbardziej rozbudowana gra RPG dekady, zachęcamy tym razem do wielkiej amerykańskiej powieści, której najciekawszym elementem jest to, że nikt w Ameryce (jeszcze) o niej nie słyszał. Jest to bowiem książka napisana w Polsce, po polsku i przez Polaka, co można poznać między innymi po tym, że pewnie żaden Amerykanin nie opisałby objawienia Matki Boskiej pod postacią foki. A ta objawia się w niewielkiej mieścinie ukrytej wśród amerykańskich lasów, wprowadzając solidny chaos w wielopokoleniową społeczność drwali. „Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców” Jula Łyskawy (Czarne) to powieść, jakiej jeszcze w Polsce nie było. Kompletnie osobna od obowiązujących mód i trendów, bezwstydnie staroświecka saga rodzinna, przetykana absurdalnie surrealistycznymi pomysłami – idealny pomysł na spędzenie paru wczesnych wieczorów z czymś wyjątkowym.
OGLĄDANIE
Do kina tylko raz na całą jesień, ale za to na film, który nie bez powodu okazał się jednym z największych przebojów na tegorocznym festiwalu filmowym Nowe Horyzonty. 29 listopada wchodzi (w zapewne ograniczonej dystrybucji) do kin „Kneecap. Hip-hopowa rewolucja”, film, na który czekali wszyscy fani hip-hopu, choć większość jeszcze o tym nie wie. Wreszcie dostajemy hip-hopową historię, która nie stoi na sztampie od getta do multimilionera i jest w dużej mierze opowieścią przede wszystkim o tym, jak język wpływa na rzeczywistość. Jest to też historia prawdziwa (na ile prawdziwe są rapowe przechwałki), zagrana przez autentycznych irlandzkich raperów, którzy w latach 2010. wywołali ogromny skandal w lokalnych mediach jako pierwsza grupa rapująca w języku gaelickim i to rapująca o tym, jak bardzo nie podoba im się brytyjska okupacja Szmaragdowej Wyspy.
To, co w streszczeniu brzmi jak strasznie poważna opowieść, na ekranie zamienia się w połączenie „8 mili” (gdyby ta była dobrym filmem) z „Trainspotting”, energetyczną, anarchistyczną komedię o szukaniu własnych sposobów ekspresji i własnego języka, gdzie przebojowe bity służą przekazaniu kilku zawsze ważnych truizmów o swobodzie wypowiedzi w dowolnej ludzkiej mowie.
PODZIEL SIĘ
tekst
Marceli Szpak