Moje ciotki LipiniaryLotta, Marietta i Usia
moim blond ciociom, które sama sobie wybrałam
Elwira, nie Ela, ale Usia, nie Urszula. Jeszcze Ingeborg-Inga i Hanusia-Hannah. Cioteczki obojga imion, cioteczki kilkorga Ehemannów(1). Babki zawsze są stare, a z ciotkami różnie bywa. Jedne leciwe, z trzęsącymi dłońmi i brązowymi plamami na nich. Inne znów w tapirach i wypchanych lajbikach(2). Te chodzą na prywatki w sztucznych futrach, które wyszabrowały na wycieczce w rajchu. Ciotki są jak znaczki. Można je zbierać do woli, bo każda cieszy trochę inaczej.
Ciotka Lotta z Pawłowic była prawdziwie stara. Nosiła półprzezroczyste podomki, a do nich korale, albo rodowy pierścionek z koszyczkiem. Różowe oczko na złotej, wypukłej siateczce. Na glacę nakładała peruki. Nie miała włosów, po prostu. Pewnie ze względu na metrykę. Sztuczne kosmyki za to uwielbiała. Nie szczędziła ich sobie. W kolekcji: te długie blond z prostą grzywką, króciutkie kasztanowe z rudym pasemkiem albo kruczoczarne na Shazzę. Lotka tylko ubierać tresek nie umiała: grzywka z tyłu, a czupryna z przodu, Shazza na bakier, czepek na zewnątrz, kołtuny przyklejone do czoła. Tak z domu wychodziła.
Była jeszcze Marietta z Lipin od wywoływania duchów i dwóch różnych szczewików. Na świątecznych spotkaniach i na niedzielnych obiadach często przysypiała w fotelu. Zaczynała mówić wtedy w różnych językach. Po niemiecku coś, po polsku, ale jakby i w języku Mojżesza, albo zmyślonym jakimś. Dzieci chowały się pod stołem i mówiły, że mówi ciotka po mariettańsku. Przychodziła w gości w dwóch różnych pantoflach, a po powrocie do domu krzyczała na duchy przodków i schylała się, bo często kopały w szrankach i rzucały talerzami na długość całej kuchni. Nikt nie chciał u Mariettki spać. Woleli wszyscy odprowadzić ją do domu i uciekać czym prędzej.
Wspaniałe są ciotki bezdzietne albo te, które urodziły nam kuzynostwo. Usia taka właśnie była. Zupełnie cudowna. Najpiękniejsza na całym Hugobergu i najstaranniej umalowana. Mówiono, że to ta skoczka(3), co jej się ciągle blank gryfnie śmieje gymba. Za młoda na dzieci, ale wystarczająco duża, by chodzić na fajfy i słuchać Paula Anki. W domu towarowym odgryzała pomadki od plastikowych trzymadełek i wypluwała do chusteczki. Stąd te marchewkowe usta i lica. Latem potrafiła nasmażyć górę racuchów i przylecieć z nimi do nas. W upały rozkładała koc w ogródku, zrzucała ubranie i w trójkątnym biustonoszu czekała aż zamieni się w brunatną skwarkę. Często przez płot zaglądali wtedy sąsiedzi i ich wyrośnięci synowie. Nikt nie przypuszczał, że Uśka na starość oszaleje. Nie myślał nikt, że przesiąknie ruskimi petami. Żółte zęby nie będą uśmiechać się już tak gryfnie.
W końcu wszystkie wredne ciotki. Na nie mówi się heksy. Im nie daje się kusika na przywitanie. Wszystkie te, co ciepią machy, te, co szepczą na uszko innym i te, co zakrywają usta, by śmiać się teatralnie. Wszystkie te chude jak szkapy i te niekształtne. Te, co nie zakładają spódnic, bo obcierają im się kitki. Te, co wiecznie chorują na globus i te, co wytykają, że ktoś przytył. Im nie składa się życzeń na gyburstag, bo nie życzy się im nic dobrego. Tym ciotkom nie każe składać życzeń nawet mama.
Najważniejsze są ciocie z wyboru, nie te z więzów krwi. Sąsiadka Danka, kamratka mamy Grażka, przedszkolanka Renatka. Te, które jako jedyne czołgają się na dywanie i te, które przedwcześnie podsuwają wino do spróbowania. Te richtig ciocie. Reszta to zaledwie cioteczne siostry.
(1) z j. niem.: mężowie
(2) z j. śląsk.: biustonoszach
(3) z j. śląsk.: pchła
ilustracja: Wiki Kot
PODZIEL SIĘ
tekst
Marta Kot