Moje babki z KochłowicRołza
Rołza rzadko przytulała swoje dzieci. Miała ich dwójkę. Trudzię i Usię. Dziewczynki. Obie urodziła w kuchni. Przy obu porodach nie płakały. Ani matka, ani nowonarodzone berbecie. Stazyja, matka Rózi krzyczała za to „ciś dziołcha”, ale nie trzymała jej za rękę, nie ocierała potu z czoła. Spojrzała pierwiastka najpierw na Trudkę, a kilka lat później na Usię i nic nie poczuła. Niczego nie chciała im powiedzieć. Wiedziała jednak, że ma tylko je. Nawet mieszkanie, w którym wydała na świat dziewczynki, należało przecież do jej łojców.
Rołza ma surowy wyraz twarzy, ale łagodne spojrzenie. Czarnymi oczami mierzy plac. Oczy w kolorze kakauszale. Jej wzrok mówi, że właśnie zaparzyła łuski kakaowca. Izby mogą być od strony ulicy, ale kuchnia koniecznie z oknami na plac. Na nim gęsi i kury, czasem kozy i jej malutka córka. Babcia zabiera ją do sąsiadów. Tam dziewczynka nie może się odzywać. Strach, że coś się jej wymsknie, strach, że ktoś usłyszy. Strach, że ktoś zapuka do drzwi.
Nutrie. U sąsiadów Bardeckich nutrie. Stazyjka pozwala wnuczce je głaskać. Trudzia myśli o zwierzęcych ogonkach. Widzi je, tańczące po trawie albo nieruchome w szafie babci i mamy. Szafa jest dębowa i bardzo toporna. Została razem z byfyjem i stołem po Rubinsteinach. Uciekając, porzucili to i trochę biżuterii. Dziewczynka marzy o naszyjniku z zębów nutrii. Mieszkanie Stazyi i jej męża mieści się na parterze. Jej córka z mężem i dziewczynkami ma swoją izbetkę na strychu. Właściwie tylko tam śpią. Jeszcze nie wiedzą, że wkrótce w poddasze uderzy piorun i dostaną mieszkanie w Chorzowie Batorym. Przeprowadzą się tam w pięćdziesiątym drugim.
Rołza nie schodzi do piwnicy i nie pozwala robić tego córkom. Sąsiedzi mówią, że paniusia z niej, skoro wysyła łonego po kartofle. Ona skończyła podstawówkę, potem musiała pomagać rodzicom w domu. Bała się matki. Stazyja nosiła się po chopsku. Przejęła strój po swojej matce. Rołza cieszyła się, widząc, że w zopasce matki robią się dziury, liczyła, że nie uda się ich zacerować. Zaciskała pięści i modliła się, by nie musieć kiedyś nosić ciężkich kiec w jaskrawych odcieniach. By czerwone korale z grubym krzyżem rozsypały się którejś nocy po podłodze.
Rołza pracowała krótko, choć ciężko. Na stacji kolejowej nosiła szyny i jakieś ładunki. Wszystko bolało, najbardziej nadgarstki. Na starość lekarz próbował wmówić, że to gościec. Miała tak zdeformowane ręce od ciągłego noszenia. Wytrzymała rok, aż kazali jej zejść po węgiel do piwnicy. Uciekła. Matka zrozumiała, pozwoliła zostać w domu, ale kazała uczyć się szyć, tak żeby mogła coś dorobić. Po latach ktoś powiedział Trudzi, o co chodziło z matką i tymi ziemniakami. Gdy weszli Ruscy, Stazyja wysmarowała córki węglem po twarzach, naubierała szmat i zamknęła w piwnicy. Siedziała tam Rołza z siostrami przez tygodnie. Moja babka z Kochłowic nauczyła się kochać, dopiero gdy urodziła się jej wnuczka. Zabierała ją do sąsiadów, pozwalała głaskać króliki.
ilustracja: Wiki Kot
PODZIEL SIĘ
tekst
Marta Kot