Michał JędrykaZ dystansu widzi się inaczej
O filmowym potencjale historii Jolanty Wadowskiej-Król – lekarki, która kosztem własnej kariery naukowej uratowała życie i zdrowie tysięcy dotkniętych ołowicą katowickich dzieci – twórcy poświęconego tej postaci netfliksowego serialu z Joanną Kulig i Agatą Kuleszą w rolach głównych dowiedzieli się za sprawą książki „Ołowiane dzieci. Zakazana epidemia” Michała Jędryki.
Nie było to jednak ani pierwsze, ani ostatnie spotkanie tego twórcy ze śląskimi motywami. Uczynił je tematem wielu swoich szkiców literackich, esejów, akwareli, przygotowywanej do druku kolejnej książki i kilku projektów, nad którymi pracuje obecnie.
Ultramaryna: Ponieważ wbrew powszechnemu przekonaniu twoja książka nie jest reportażem, lecz…
Michał Jędryka: Ja bym klasyfikacje zostawił krytykom, bo to oni potrzebują szufladek, do których mogą wkładać teksty. Pisałem tę książkę bez zamiaru wpisywania się w jakikolwiek nurt. Na początku chciałem zebrać opowieści zainspirowanie przygotowaniami do cyklu akwareli „Śląsk last minute”…
Zmierzałam do pytania o nie. Chciałam je umieścić w odpowiednim kontekście, ale nie szkodzi, wrócę do tego kontekstu za chwilkę. Teraz, proszę, opowiedz o pracy nad cyklem.
Malując i łażąc po Górnym Śląsku, bo dzielę czas między Warszawę a Katowice, słyszałem od ludzi różne opowieści. To były historie o hucie i o legendarnej „doktórce”. Przypomniałem sobie, że byłem jej pacjentem i to wspomnienie pociągnęło za sobą następne. Dopiero później wydawnictwo, a konkretnie Kinga Dunin, zasugerowało, żeby tę książkę wydać w serii Nonfiction, co z grubsza się zgadza, bo ta historia bliższa jest faktom niż fikcji. Ciekawe, że najwięcej krytyki zebrał fragment, w którym się przyznaję, gdzie nakłamałem.
Fakt, ciekawe. Przecież taki chwyt stosuje się teraz nawet w reportażach filmowych. Bodajże w „Big short” (2015) po raz pierwszy co jakiś czas doinformowywano widza, które z wątków dopisano albo podrasowano dla dobra dramaturgii. To teraz wróćmy do frapującego mnie kontekstu: ponieważ znaczną część narracji „Ołowianych dzieci…” podporządkowałeś poetyce kryminałów młodzieżowych „z epoki”, chciałabym wejść w jej konwencję i też zabawić się w detektywa-amatora. Pierwsze pytanie, jakie ten detektyw by postawił, to: Czemu właściwie Głowa wraca na Śląsk?
Cóź, wraca się z bardzo wielu powodów. Powiem tak: Kiedyś dawno temu Kazimierz Kutz, którego miałem okazję poznać, powiedział, że żeby rzeczywiście zatęsknić za Górnym Śląskiem albo rzeczywiście go poznać, trzeba najpierw z niego uciec. I rzeczywiście z tego dystansu, wszystko jedno czy jest to dystans warszawski albo, czy ja nie wiem, poznański lub nowojorski, widzi się inaczej. Moja matka, która kiedyś miała ogródek, zawsze mówiła, że na starość człowiek wraca do ziemi. I chyba coś w tym jest.
Jako detektyw postawiłam kilka teorii. Pierwsza z nich: żeby namalować cykl akwareli poświęconych niszczejącym postindustrialnym zabytkom Śląska, zanim obrócą się w perzynę. Druga: żeby napisać o nim kilka książek. Jedna z tych książek – ta poświęcona przyjaciołom Głowy, których zdrowie zrujnowała Huta Metali Nieżelaznych w Szopienicach – już powstała. Teraz kolej na tą, której tematem są korzenie jazzu w regionie, prawda?
Tak, książka o dwóch muzykach, z których jeden napisał szlagier dla Hitlera, a drugi grał w zespole The Jolly Boys i… był moim dziadkiem wyjdzie wczesną wiosną. Zdecydowałem się ją wydać na Śląsku i w Wydawnictwie Śląsk. W Wydawnictwie Śląsk, bo złapało nowy wiatr w żagle – przyszli do niego nowi ludzie i mają ambitne plany. A na Śląsku – bo to jest bardzo śląska książka, nawet część jej dialogów toczy się po śląsku. To historia dwudziestolecia międzywojennego, idę w niej śladami mojego dziadka Bernarda, którego nigdy nie poznałem oraz śladami Michaela Jarego – kompozytora muzyki do najbardziej kasowego filmu w historii Niemiec. Dziś jego muzyka pojawia się w tle filmów Tarantino, czy w „Upadku”. Mało kto wie, że pochodził z Siemianowic.
Kiedyś dawno temu Kazimierz Kutz, którego miałem okazję poznać, powiedział, że żeby rzeczywiście zatęsknić za Górnym Śląskiem albo rzeczywiście go poznać, trzeba najpierw z niego uciec.
Ale ta książka już czeka na druk, a ty pracujesz nad innym śląskim tematem?
Tak. Ja zawsze piszę o rzeczach, które z jakiegoś powodu są mi bliskie – albo z racji jakichś rodzinnych koneksji, albo dlatego, że sam uczestniczyłem w danej historii. Historia, o której mowa, dotyczy brata ojca mojej partnerki – bohatera AK, który zginął w 1944 r. na Górnym Śląsku. Drugim jej bohaterem jest zdrajca, przez którego prowokację zginęło 600 ludzi – wręcz niewyobrażalna liczba. Ostatnia postać to czarny bohater. Działał tu oficer policji kryminalnej z Niemiec, który był świetnym fachowcem, co oczywiście w tym kontekście brzmi złowrogo, bo to przez niego zginęło tak wielu ludzi. Rozpracował tu wszystkie struktury podziemne i zniknął. Nie zachowało się archiwum gestapo, więc nie wiadomo, co się z tym człowiekiem stało. Dotarłem do jego zdjęcia: młody, sympatyczny, uśmiechnięty, a jednocześnie taki Hannibal Lecter Górnego Śląska czasów okupacji.
Brzmi fascynująco. Kiedy będziemy mogli o nim przeczytać?
Nie wiem jeszcze. Na razie zbieram materiały i próbuję się zdecydować, która z tych postaci powinna zostać głównym bohaterem. Jak wiesz, najciekawsze są postaci negatywne, ale czuję sympatię do tego dobrego człowieka, który zaangażował się w ruch oporu, długo się ukrywał i wreszcie zginął pod Mysłowicami.
Á propos historii, w które wplątana jest twoja rodzina lub ty sam, to mój urojony detektyw również taką wynalazł. Też jest w niej mnóstwo dramatyzmu i nostalgii. Chodzi mi o złotą erę Teatru Cogitatur. Monografia poświęcona tej instytucji nigdy nie powstała, choć przecież powstać miała. Jednak z bliżej nieznanych mi powodów Maciej Dziaczko, niczym bohaterka twojej książki, materiały do swojego niedoszłego doktoratu zatrzasnął na trzy spusty na jakimś zapomnianym strychu. Marzy mi się ktoś, kto się tam włamie.
Temat jest rzeczywiście fascynujący, bo i sam Witold Izdebski był fascynujący. Hochsztapler, szaleniec, oszust, szarlatan, artysta, poeta – wszystko naraz.
Postać zasługująca na książkę?
Tak, ale ja o nim wiem za mało. Musiałbym wypytywać różnych ludzi. Sam poznałem go na pewnym etapie. Gdy tworzyliśmy ten teatr, byliśmy na pierwszym roku studiów i nagle zaczął się stan wojenny. Siedząc na korytarzu przed jakimiś zajęciami, postanowiliśmy, że udamy się na emigrację wewnętrzną i zewnętrzną. Z tego zrodził się wyjazd do Szkocji, Anglii i Francji, gdzie graliśmy spektakle. Ja robiłem do nich scenografię. A potem nasze drogi się rozeszły. Witek poszedł w stronę bardziej kabaretową, założył knajpę itd. I ja już w tym życiu artystycznym uczestniczyłem tylko jako obserwator.
Wróćmy do „Ołowianych dzieci…”. Wiem, że gdy cię spytano o zdanie twojej bohaterki na temat poświęconego jej tomu, była jeszcze przed lekturą. Udało się jej jednak to nadrobić?
Dzięki, że o to pytasz, bo to ciekawa historia. Ja się doktor Wadowskiej-Król zawsze trochę bałem. Przypominała mi moją matkę – była rzeczowa, rozsądna, ale też bardzo surowa. Oczywiście sprezentowałem jej egzemplarz, no i się zaczęło… Na początku opierniczyła mnie z góry na dół! Potem na jakiś miesiąc zapadła cisza. I dopiero po tym cichym miesiącu dostałem od niej list, w którym mnie przepraszała, przyznała, że dopiero za drugim razem „przeczytała ze zrozumieniem”, porozmawiała z innymi ludźmi i zrozumiała, że mam prawo widzieć pewne sprawy inaczej. Zrobiło mi się bardzo miło. Potem jeszcze mi kibicowała, ale chyba bardziej moim pracom plastycznym. Nawet przyszła na jedną wystawę.
Ale to wynikło z tego, że – jak uczą na filmoznawstwie – pierwsza lektura jest zawsze projekcją i dopiero za drugim oglądem dostrzegamy, co w dziele naprawdę jest?
Raczej z bardziej prozaicznych powodów. Nigdy się nam nie podobają nasze zdjęcia do legitymacji, a nasza charakterystyka z cudzych ust zawsze brzmi nietrafnie.
Ja zawsze piszę o rzeczach, które z jakiegoś powodu są mi bliskie – albo z racji jakichś rodzinnych koneksji, albo dlatego, że sam uczestniczyłem w danej historii.
Przyznam, że w tej charakterystyce jest też coś, od czego mnie ścierpły zęby.
To znaczy?
To jest bardzo adekwatny opis kobiecej śląskości w ogóle, ale posługujesz się w nim koszmarnym konceptem Smolorza, jakoby na Śląsku panował matriarchat. To, że kobiety trzymane za twarz przez facetów (najczęściej księży), trzymają za twarz swoje córki, nie ma z matriarchatem nic wspólnego.
Powiem ci, jak to było w mojej rodzinie. U nas struktury kościelne nie miały większego znaczenia. Ważne jednak, że dziadek bardzo wcześnie został wdowcem. Moja matka została z nim i pięciorgiem młodszego rodzeństwa. I rzeczywiście żelazną ręką trzymała to wszystko za gębę. Mężczyźni mieli na Górnym Śląsku „krótki termin przydatności do spożycia” przez kopalnie, wojsko itd., a kobiety trzymały to wszystko w kupie. Potem matka wyszła za mąż, ale dalej to do niej się zwracano w zasadniczych sprawach. Tutaj to kobiety podejmowały decyzje i potrafiły sobie facetów podporządkować.
Z twojej książki wynika, że ośrodek władzy znajdował się gdzie indziej. To, że władza na niższych szczeblach rozprasza się na kobiecy zarząd, ma znaczenie drugorzędne, jeśli decyzje o zdrowiu i życiu zarządzanych zapadają wyłącznie w męskich gabinetach.
A czy gdyby na miejscu doktor Wadowskiej-Król znalazł się facet i zamiast działać jak ona, poszedł na otwartą wojnę, to nie przegrałby na całej linii? Ona te dzieci uratowała, bo wiedziała, na ile sobie pozwolić, jak się układać, miała klarowny i mądry plan.
Wszystko to prawda, ale nie opisujesz matriarchatu, tylko kobietę umiejętnie się poruszającą w patriarchalnej roli.
A profesor Hager-Małecka?
Jeszcze gorzej. Profesjonalistka na stanowisku, która, żeby wykonać swoją pracę, musi wchodzić w rolę ukochanej córusi ziętkowego kolegi z wojska.
Niech ci będzie, że zgoda. Na Śląsku rządzili faceci, ale potem wracali do domu, a tam rządziły kobiety. Komuniści generalnie byli mężczyznami nienawidzącymi kobiet. Tylko dlatego mógł się wydarzyć kuriozalny, przesiąknięty obleśnym rechotem sukces „Seksmisji”.
Racja. A nie nachodzi cię myśl, że naprawdę niewiele się od tamtych czasów zmieniło? Czym się różni reakcja władz na katastrofę na Odrze od tuszowania skażenia Szopienic?
Manipulacja zawsze przychodzi łatwiej i niestety działa. Do dziś tak naprawdę nie wiemy, co było przyczyną katastrofy na Odrze. Ba! Do dziś nie wiemy, co było przyczyną pandemii. A skoro nie jesteśmy w stanie przeanalizować jej przyczyn i im przeciwdziałać, takie epidemie będą wracać.
Michał Jędryka na >> Fb
PODZIEL SIĘ
tekst
Pola Sobaś-Mikołajczyk