Maciej KawalskiFilmowiec z dyplomem z medycyny
Andrzej Seweryn powiedział, że praca z nim to przygoda. Tomasz Kot zgodził się zagrać w jego krótkometrażowym filmie „Atlas” (2018). Kim jest Maciej Kawalski, którego fabularny debiut długometrażowy „Niebezpieczni dżentelmeni” zobaczyło około 300 tysięcy widzów w kinie?
LEKARZ, KTÓRY ROBI FILMY
Tomasz Kot opowiadał w jednym z wywiadów, że pytano go czy poznał tego lekarza, który kręci filmy. Tak, to prawda: Maciej Kawalski skończył medycynę. Myślał nawet o kardiologii jako specjalizacji, ale medycyna przegrała z filmem.
Równolegle ze studiami na Śląskim Uniwersytecie Medycznym zaczął reżyserię w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego (wtedy: Wydział Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego). Dyplomu nie obronił, ale wciągnęło go robienie filmu.
Na sukcesy nie trzeba było długo czekać. Jego krótki film „The Last Waltz” (2014) zgarnął sporo nagród na Los Angeles Cinema Festival of Hollywood (najlepszy film krótkometrażowy, najlepszy reżyser, aktor, zdjęcia i muzyka). Co znamienne, film dzieje się w 1914 roku, jest gatunkowo przypisany do filmu sensacyjnego i skrzy się czarnym humorem.
Kolejna realizacja Kawalskiego, wspomniany „Atlas” – historia pacjenta szpitala psychiatrycznego – jeździ po całym świecie i na koncie ma już nagrody m.in. z festiwali z Nowego Jorku, Rzymu, Miami, Waszyngtonu czy Krakowskiego Festiwalu Filmowego.
Swój warsztat reżyserski szlifował także przy serialu „Mały zgon” (2020), w którym wyreżyserował trzy odcinki, a który jest (a jakże) kryminalną czarną komedią.
HISTORIA DOBRZE OPOWIEDZIANA
Maciej Kawalski jest scenarzystą swoich filmów. Bierze się to z jego zamiłowania do czytania – każdy temat, który go interesuje, poprzedza lekturą książek z danej dziedziny. I to merytoryczne przygotowanie widać w znaczących szczegółach i dobrze dobranych detalach.
Kawalski umiejscawia swoje realizacje w konkretnej epoce, ale opowiada bardzo współcześnie i z lekkością. Pociąga go kino gatunkowe, ale poprzez świetne prowadzenie aktorów i sposób opowiadania, soczyste dialogi i siłę wyobraźni wychodzi poza jego ramy.
Aby przekonująco opowiadać w kinie, trzeba mieć dobrego speca od obrazu. Maciej współpracuje z Pawłem Dyllusem, autorem zdjęć m.in. do filmów „Chce się żyć” (2013) czy „Jestem mordercą” (2016), a panowie znają się z czasów liceum, gdyż obydwaj pochodzą z Katowic.
Z reżyserem rozmawiamy o pracy nad „Niebezpiecznymi dżentelmenami” i nie tylko.
Ultramaryna: Do którego liceum chodziłeś?
Maciej Kawalski: Do Konopnickiej.
I tam się zaczęła twoja fascynacja filmem?
Zaczęła się jeszcze przed liceum, od kółka fotograficznego w Pałacu Młodzieży w Katowicach. Miałem tam okazję poznać świat fotografii analogowej – pracę z odczynnikami w ciemni, różne rodzaje aparatów i obiektywów. Fascynująca sprawa. Tam też poznałem Pawła Dyllusa, świetnego operatora, z którym przyjaźnimy się od ponad 20 lat.
I który doskonale uzupełnia wizję twoich filmów poprzez obraz…
Tak! Mam szczęście i dużą przyjemność pracować z Pawłem od ładnych paru lat. W pracy liczą się przede wszystkim kompetencje, ale gdy wielki talent i doświadczenie, takie jak u Pawła, łączą się z prywatną znajomością, to współpraca jest jeszcze lepsza. Paweł lubi eksperymentować z formą. Sprawdza różnego rodzaju możliwości techniczne, które pasują do określonego klimatu…
Stąd ten specyficzny sposób filmowania w „Niebezpiecznych dżentelmenach”. Mamy opowieść z epoki, ale sfilmowaną bardzo współcześnie…
Zgadza się. Przed właściwymi zdjęciami zrobiliśmy sporo zdjęć próbnych. Przetestowaliśmy wiele różnych kombinacji obiektywów, kamer, korekcji barwnych. Pracochłonny proces, który dał bardzo wiele na etapie realizacji.
Skąd pomysł, by w fikcyjną historię kryminalną włożyć prawdziwe postaci z polskiej historii, i to nie byle jakie – wręcz ikony kultury: Tadeusz Boy Żeleński, Witkacy, Bronisław Malinowski, Joseph Conrad…
Od dawna fascynowałem się Boyem Żeleńskim, tym co robił, jak pisał. Zaczęło się to jeszcze w czasach licealnych, kiedy wypatrzyłem w antykwariacie jego książkę „Reflektorem w mrok”.
Zafascynowało mnie, że można o poważnych sprawach pisać w lekki i zabawny sposób, co paradoksalnie zwiększa siłę.
Bardzo inspirująca była dla mnie biografia Boya „Boy-Żeleński. Błazen-wielki mąż” Józefa Hena. Zainteresowała mnie toksyczna przyjaźń Boya i Witkacego, oraz Witkacego i Malinowskiego. A gdy jeszcze znalazłem informację, że Joseph Conrad był w Zakopanem niemal w tym samym czasie co pozostała trójka, to coś kliknęło i poczułem, że jest w tym film.
To mogłoby się nie udać, gdyby nie gra aktorska. Udało ci się – debiutantowi w długometrażowej fabule zgromadzić naprawdę głośne nazwiska i, co ważne, bardzo dobrych aktorów: Marcina Dorocińskiego, Tomasza Kota, Andrzeja Seweryna i Wojciecha Mecwaldowskiego. Jak wyglądała twoja metoda prowadzenia aktorów przy tym filmie?
I tutaj także miałem dużo szczęścia – przed właściwymi zdjęciami mogliśmy zrobić sporo prób, w tym próby na lokacji. Rzadko się zdarza, żeby było to możliwe. Tutaj, dzięki dużemu zaangażowaniu aktorów, to się udało i okazało bezcenne. Mogliśmy przetestować różne podejścia, style, poziomy ekspresji. A gdy jeden z aktorów coś proponował, pozostali natychmiast dostrajali się do nowego pomysłu. Miałem dużą przyjemność obserwować w pracy taką zgraną drużynę świetnych instrumentalistów, którzy się nawzajem inspirują i prześcigają. To dało filmowi dużo energii. Udało się oddać intensywność czasów, w jakich żyli ci bohaterowie.
Maciej Kawalski na planie „Niebezpiecznych dżentelmenów”
Nie byłoby tego gdyby nie scenariusz, który napisałeś. A był on już gotowy w 2016 roku…
W 2016 roku gotowa była pierwsza wersja scenariusza, która zmieniała się przez lata, a nawet można powiedzieć, że jak pisałem kolejne wersje to jakbym zaczynał od nowa. Zmiany, które nastąpiły w scenariuszu, nie były bowiem delikatne, nie zmieniałem tylko słów na inne synonimy, ale zdarzało się, że usuwałem 70 procent tego, co było napisane i pisałem kolejną wersję.
I mamy do czynienia z filmem, który z jednej strony jest gatunkowy, a z drugiej wymyka się szufladkowaniu poprzez specyficzny, czarny humor…
Ważne było dla mnie, by „Niebezpieczni dżentelmeni” nie byli kolejnym zakurzonym filmem z epoki i stąd potrzebne było przełamanie konwencji humorem. Wszystkie fakty są dostępne w podręcznikach czy na wikipedii. A przy tworzeniu filmu zależało mi na świeżym podejściu i zaskakującej opowieści.
Powiedziałeś w jednym z wywiadów: „W świecie realnym otacza nas taka ilość cierpienia i smutku, że nie potrzebuję tego w kinie”.
Tak. Szukam w kinie odskoczni, innej perspektywy, doświadczenia czegoś, czego nie doświadczam w życiu codziennym. W kinie gatunkowym, w którym mogą się dziać rzeczy nieprzewidywalne i szalone, można zawrzeć refleksje na temat codzienności, które przez formę podania nie są przytłaczające czy moralizatorskie. Jeśli chodzi o realną pomoc – wydaje mi się, że lepiej to robić w życiu naprawdę.
W twoim filmie ważne są także detale. Zwraca uwagę scenografia, która została zrobiona przez nominowanych do Oscara, a także wykładających na Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach – Katarzynę Sobańską i Marcela Sławińskiego.
Kasia i Marcel, wraz ze swoim świetnym zespołem, bardzo się zaangażowali w tworzenie tego filmu. Poziom ich researchu o Zakopanem z tamtej epoki był absolutnie porażający. Stworzyli ponad 200-stronicowy moodboard, tak żebyśmy wszyscy dostroili się do tamtej estetyki i wyskoczyli w świat fikcji w oparciu o mocne fundamenty faktografii. Dbali o to, by widz uwierzył, że akcja dzieje się w 1914 roku, a nie jest nakręcona w studio na styropianowej zastawce. Tą samą pieczołowitością wykazała się autorka kostiumów, Emilia Czartoryska, czy autor charakteryzacji Dariusz Krysiak.
Czy realizując ten film zakładałeś, ile osób go obejrzy?
Po pandemii zupełnie zmieniła się sytuacja i frekwencja w kinie. Filmy, które kiedyś oglądało milion osób, teraz osiągają wynik na poziomie sto tysięcy. Nie miałem więc żadnych założeń, ale sądzę, że film znalazł swoją publiczność.
Co dalej? Jakie kolejne projekty w planach? Mi się marzy film, którego głównym bohaterem byłby Bronisław Malinowski, w którego książkach zaczytywałem się na studiach na kulturoznawstwie.
Zabawne, że jesteś kolejną osobą, która o tym mówi. Ostatnio miałem wykład na Antropologii na Uniwersytecie Warszawskim i padło to samo życzenie. Marzy mi się powrót do tego świata w kolejnych częściach. Aktualnie mam też w planach dwa kolejne filmy, ale jeszcze jest zbyt wcześnie, żebym mógł coś o nich zdradzić.
Twoje ulubione miejsca w Katowicach?
Biblioteka Śląska – mam do niej ogromny sentyment, spędziłem w niej niezliczone ilości godzin pisząc scenariusze i przygotowując się do egzaminów na reżyserię.
NOSPR – jak nie kochać najlepszej sali koncertowej w Polsce?
Dolina Trzech Stawów – myślę, że gdybym zliczył wszystkie kilometry przespacerowane po „Muchowcu”, to zbliżam się do obejścia Ziemi wokół równika.
Kino Światowid – unikalny klimat studyjnego kina, w którym po raz pierwszy zobaczyłem wiele klasyków kina, które zostały ze mną na zawsze.
Sezonovo – letnie spotkanie ze znajomymi na Dolinie Trzech Stawów przy świetnej pizzy to esencja dobrego życia.
A ulubione filmy?
„8½” i „Słodkie życie” – Fellini roztacza unikalny czar, który wiele lat temu mnie zachwycił i trzyma dalej.
„Dr. Strangelove” – lubię wszystkie filmy Kubricka, ale jakoś ten jest najbliższy mojemu sercu. Śmieszny do rozpuku, a jednocześnie przenikliwie aktualny.
„Imperium Słońca” – podobnie jak z Kubrickiem, cenię cały dorobek Spielberga, ale jakoś do tego filmu jest mi najbliżej. Zobaczyłem „Imperium Słońca” we wczesnym dzieciństwie i to doświadczenie odcisnęło mi się w pamięci. Wracałem do niego potem, za każdym razem odkrywając coś nowego.
„Butch Cassidy i Sundance Kid” – poruszająca historia, do której również wracałem wiele razy. Świetnie napisany scenariusz Williama Goldmana, który również wielokrotnie czytałem.
marzec/kwiecień 2023
PODZIEL SIĘ
tekst
Adrian Chorębała