Kordian KądzielaPotrzebujemy inteligentnych komedii
„1670” jest jednym z najbardziej komentowanych seriali ostatnich lat, i w dodatku zbiera tyle samo pochwał, co oburzenia.
Polacy zareagowali na ten serial tak, jakby się rzucili na jakąś z dawna wyczekiwaną potrawę, której przez całe życie na oczy nie widzieli, a o której marzyli – napisał Ziemowit Szczerek.
„Rok 1670” – po prostu głupi, typowy dla lewicy szlam szkalujący Polskę – zawyrokował autor profilu „II wojna w kolorze”.
„1670” to szkło kontaktowe dla 30-latków” – pisze dziennikarz zajmujący się rynkiem pracy.
Na „1670” się po prostu śmiałem jak cholera i napawałem inteligencją oraz poczuciem humoru twórców. Scenariuszem. Reżyserią. Zdjęciami. Muzyką. Scenografią. I aktorami. O matulu, jak to jest dobrze zagrane i jak wspaniale, że dominują nieznane szerszej publiczności twarze. A ile tu drobiazgów na różnych poziomach. Jak kogut w klatce na dachu powozu medyka” – kontruje Marcin Meller.
Serial, zrealizowany w formacie mockumentu (fałszywego filmu dokumentalnego), pokazuje współczesne problemy z perspektywy XVII wieku. Demokratycznie wyśmiewa wszystkich – sięgając po liczne filmowe patenty połączone z bardzo charakterystycznym poczuciem humoru.
Rozmawiamy z Kordianem Kądzielą – jednym z dwóch reżyserów serialu, absolwentem katowickiej filmówki.
Ultramaryna: Jakie rzeczy cię śmieszą, a nie powinny?
Kordian Kądziela: Wydaje mi się, że śmiać się można ze wszystkiego. Też to czuć w naszym serialu, że jest to humor wielopoziomowy: jest inteligentny żart słowny, jest humor czysto sytuacyjny, są poukrywane żarty czysto wizualne, ale dochodzimy także do najbardziej prymitywnych żartów fekalnych. Na to też dajemy sobie przyzwolenie, wiedząc jak uwalniające może to być dla widza.
Dobrze to opisała Olga Drenda w swojej najnowszej książce „Słowo humoru”. „Sednem tego rodzaju humoru jest bilet na krótki seans bezkarnego regresu umysłowego, kiedy człowiek dojrzały, absolwent, rodzic dzieciom, może nawet profesor może zaśmiewać się z klaskania pośladkami – zapewne czasem do łez, bo tymczasowa licencja na absolutną głupotę potrafi zadziałać wyjątkowo uwalniająco”.
Myślę, że poczucie humoru – rzeczy, które śmieszą – to indywidualna, ekstremalnie subiektywna i zwykle niekontrolowana kwestia. Człowiek często jest zaskoczony własnym wybuchem śmiechu. Nie analizuje się go po fakcie. Coś albo działa albo nie.
Pojawiają się teksty różnych analityków, którzy tłumaczą ludziom dlaczego nie powinni śmiać się z naszego serialu. Pomijając tę wyższościową pozycję, to najzabawniejsze jest to, że w tym samym tekście potrafią przyznać, że śmiali się wielokrotnie podczas seansu. Czyli podejście typu „pośmiałem się, a teraz wam napiszę dlaczego wy nie powinniście tego robić”.
Zdecydowanie „1670” jest żywy w debacie publicznej. Czy Jan Paweł jest trochę takim Michaelem z serialu „The Office”?
Na pewno, jeżeli chodzi o jego zakres samozadowolenia i nieświadomość fatalności rzeczy, które robi. Z tego robi się właśnie komedia. Ale jest też dla nas Michaelem z „The Office” pod względem tego, jak my jako twórcy go traktujemy. Był to dla nas taki drogowskaz: ciepło w stosunku do bohaterów. Nie lubimy – ani ja ani Maciek – komedii agresywnej, która osądza bohaterów i patrzy na nich z góry. Wiadomo, że realia tego serialu z perspektywy współczesnej są obiektywnie okropne, ale udało nam się to, że widzowie mówią, że lubią tam być, że lubią wracać do tego świata. Mimo tego całego błota i syfu w Adamczysze jest paradoksalnie dość przytulnie. Śmiejemy się z przywar bohatera, ale ze świadomością, że wszyscy je mamy i pośmiejmy się z nich razem.
Człowiek często jest zaskoczony własnym wybuchem śmiechu. Nie analizuje się go po fakcie. Coś albo działa albo nie.
Jest to też serial, który opisuje stan ducha polskości – czyli kraju, w którym musisz mieć poczucie humoru, żeby przeżyć…
Wydaje mi się, że trzeba mieć poczucie humoru w Polsce i my Polacy je mamy. To jest coś, czego nie rozumiałem – przez długie lata odbijając się ze swoimi scenariuszami od producentów i innych instytucji finansujących filmy – kiedy słyszałem, że w Polsce nie ma widza na inteligentną komedię. A ja wiedziałem, że jest. Mówią o tym wszystkie polskie tradycje komediowe, sięgając tylko po Kabaret Starszych Panów, „Rejs”, filmy braci Kondratiuków, zwłaszcza „Hydrozagadkę”, „Upał” Kutza, czy chociażby patrząc na lata 90. w telewizji: Komiczny Odcinek Cykliczny – bardzo abstrakcyjny humor Wasowskiego i Szcześniaka, a wcześniej „Za chwilę dalszy ciąg programu” z Mannem i Materną. Pamiętam, że w telewizji publicznej w prime timie leciał Monty Python. I wszyscy się na tym wychowywaliśmy. Było jeszcze Dzyndzy-lyndzy i grupa Łyżka Czyli Chilli z ich programem „Oczywiście”. I to zniknęło. I nagle przestaliśmy wierzyć, że widzowie mogą taki humor sobie przyswoić. Wszystkie kultowe teksty, które weszły do języka są z inteligentnych, często awangardowych komedii. „Dzień Świra” to jest dojmujący film. Ale z tego smutku wyrasta wspaniała komedia. W ogóle komedia i smutek to nie są rzeczy, które się wykluczają.
Czyli trzeba uwierzyć w inteligencję publiczności w Polsce?
Wierzę w inteligencję publiczności w Polsce. Polski widz potrzebuje inteligentnej komedii. Od lat słychać narzekania widzów na złe polskie komedie, które cały czas są nam wciskane w kinach i telewizji. A mimo tego producenci z uporem maniaka wciskają je nam cały czas. Mam nadzieję, że reakcje wokół naszego serialu coś zmienią szerzej w podejściu do komedii w Polsce.
Jak wyglądała praca w tandemie reżyserskim? Pierwsze cztery odcinki „1670” wyreżyserował Maciek Buchwald, a cztery ostatnie ty, ale wszystko jest spójne reżysersko. Wydaje się to dosyć skomplikowane, by zachowując swój charakter zrobić coś wspólnego, co będzie spójne jako całość.
Jest spójne, bo śmieszą nas te same rzeczy i prywatnie bardzo się lubimy z Maćkiem i scenarzystą Jakubem Rużyłło. Technicznie wyglądało to tak, że przyszedł do nas scenariusz całego sezonu. Było gotowych osiem odcinków. Najpierw do tego projektu był zatrudniony Maciek, potem ja zostałem zaproszony do zrobienia drugiej połowy sezonu.
Wspólnie wymyślaliśmy nasz język, co w tym świecie się zawiera, jak ma funkcjonować na zasadzie żartu scenariuszowego. Ustalaliśmy pewne zasady działania tego świata – nie są to Flinstonowie, gdzie jest kamienny telewizor z kineskopem, ale wszystko, co jest w Adamczysze, musi być fizycznie do wykonania z materiałów z tamtej epoki. Na przykład jak wymyślamy zapalniczkę, to ona mogłaby istnieć, bo to jest korbka, krzesiwo i świeczka.
Pamiętam, że w telewizji publicznej w prime timie leciał Monty Python. I wszyscy się na tym wychowywaliśmy.
A z czego Stanisław miał telefon komórkowy?
To było drewno i płótno – materiały wtedy dostępne. Wymyślaliśmy wspólnie jak działa Adamczycha, a potem każdy poszedł w swoim kierunku. Wiedzieliśmy, do czego dążymy i ufaliśmy sobie nawzajem – w swoją wrażliwość i poczucie humoru. Doradzaliśmy sobie i konsultowaliśmy się między sobą, ale jednak każdy z nas czuł wolność twórczą.
To, co było dla nas zaskakujące w kontekście Netflixa, czyli dużej produkcji – to, że dostaliśmy pełne zaufanie. Biorąc pod uwagę nasze doświadczenie – bo robiliśmy z Maćkiem różne projekty, ale nigdy w takiej skali – to było to bardzo motywujące i inspirujące. Czuliśmy, że robimy to po swojemu. Takim bezpiecznikiem był dla nas Ivo Krankowski – producent kreatywny serialu, który tak naprawdę rozpoczął całą tę lawinę. To on wyciągnął z szuflady Kuby ten scenariusz i znalazł zainteresowanych produkcją serialu. Czuło się w nim wsparcie twórcze. Ivo również reżyseruje, ma podobne poczucie humoru i wrażliwość. Nigdy nic na nas nie wymuszał, tylko sugerował i dawał dobre rady.
Wspólne reżyserowanie musi się przełożyć na całościowe poprowadzenie postaci w serialu. Jak to wyglądało – podpatrywałeś Maćka przy reżyserowaniu pierwszych odcinków i wymienialiście się radami?
Realizacja serialu była podzielona na segmenty. Na początku Maciek kręcił swój blok – czyli pierwsze cztery odcinki, a ja oglądałem na bieżąco wszystkie materiały Maćka. Wsiąkałem w rytm serialu, widziałem jak to wszystko działa i jak aktorzy grają swoje postaci. Wcześniej mieliśmy dwa dni próbne, które dostaliśmy od Netflixa na przetestowanie stylu serialu. Serial został bowiem napisany jako inna konwencja – brudny mockument w stylu „The Office”. Miało to wyglądać tak, jakby ekipa filmowa wylądowała w XVII wieku. Wynikało to z obaw scenarzysty, że gdyby zrobić to prawilnie, to produkcja byłaby za droga. Maciek z operatorem Nilsem Crone stwierdzili na samym początku pracy nad serialem, że nie chcą tego robić w takiej konwencji, tylko na zasadzie: pełnoprawne kino kostiumowe, ale wypełnione humorem i łamaniem czwartej ściany. Po próbach okazało się, że to działa.
Polski widz potrzebuje inteligentnej komedii. Od lat słychać narzekania widzów na złe polskie komedie, które cały czas są nam wciskane w kinach i telewizji.
Czy w pewien sposób – świadomie lub nie – wpisaliście się w trend opowiadania „ludowej historii Polski”?
Scenarzysta Kuba Rużyłło mówi, że bezpośrednią inspiracją na pomysł serialu była książka „Fantomowe ciało króla” Jana Sowy, ale także inne pozycje z tej tematyki. My z Maćkiem też czytaliśmy te publikacje, ale trzeba pamiętać, że „1670” nie ma być serialem historycznym, ale komedią. „1670” jest takim zestawieniem samozadowolenia szlachty i tragedii chłopów, i na tym buduje się komedia. Wiedzieliśmy, że chcemy zrobić z chłopów pełnoprawnych bohaterów, oddać im głos i to oni są bardziej świadomi procesów zachodzących w świecie naszego serialu niż większość pokazanych.
Jak udało się wam przemycać współczesne tematy bez efektu sztuczności: prawa kobiet, marsz równości, katastrofa klimatyczna za 380 lat? Brzmi to zabawnie w tej konwencji, ale jest to aktualnie nośne.
Oczywiście jednym z nośników żartów w „1670” jest współczesność i aktualne problemy skontrastowane z barokowym kostiumem. Nie był to jednak nasz nadrzędny pomysł na żarty, a jedynie jeden z kierunków. Te żarty, o których mówisz działają dlatego, że główna orędowniczka progresywnych idei – Aniela również nie jest kryształowa. Ma oczywiście serduszko po dobrej stronie i chce jak najlepiej, ale jednocześnie nie potrafi zrezygnować z przywilejów szlachcianki. To również się linkuje ze współczesnym światem.
Przejdźmy do odcinków reżyserowanych przez ciebie. Jesteś tak jak Tarantino freakiem filmowym – opowiedz proszę o wątkach filmoznawczych, które są równocześnie integralną częścią fabuły i cytatami z innych filmów.
Ucieszyłem się jak przeczytałem scenariusze odcinków, które miałem realizować, bo poczułem, że będzie można się w nich pobawić wieloma gatunkami. Każdy odcinek jest bardzo wyrazisty i jest w nim przedstawiony zupełnie odrębny świat. Już w szkole filmowej w Katowicach było tak, że na każdym roku starałem się bawić innym gatunkiem. Najbardziej komfortowy czas w życiu filmowca – co roku musisz zrobić film i ktoś ci daje na to pieniądze. (śmiech)
Jak byś swoje filmy zrealizowane w szkole filmowej podporządkował gatunkowo?
W „Muce” starałem się zmierzyć z kinem skandynawskim, w stylu Aki’ego Kaurismakiego, bez szwenków, ze statycznymi kadrami. Wychłodzone, obiektywne opowiadanie z dystansem do bohatera. W „Larpie” bawiłem się trochę kinem fantasy, trochę „coming on age story” i kinem dla młodzieży. „Szczękościsk” to mockument. „Fusy” to próba pójścia w stronę metafizycznych smaczków oraz zmierzenie się z długim monologiem.
Natomiast w „1670”, to w piątym odcinku jest teatr szekspirowski, w szóstym kino sportowe, montażówka jak z „Rocky’ego”, ale też zabawa konwencją kina szpiegowskiego w wątku Anieli śledzącej Zofię, w siódmym jest horror, trawestacja „Egzorcysty”, a w ósmym starałem się złapać energię dynamicznych filmowych rollercoasterów – w stylu „Uncut Gems” czy „Good Time” – z ich nagromadzeniem intensywnych zdarzeń w krótkim okresie; w przypadku odcinka ósmego wszystko kumuluje się podczas wesela.
Film to zbyt droga forma uprawiania sztuki, by robić ją tylko dla siebie. Jak ktoś ma potrzebę uzewnętrznienia się z pominięciem widza, to zawsze może pisać wiersze do szuflady albo rzeźbić na poddaszu.
Jak udało wam się ograć słowa w serialu? Mają one w sobie moc nie tylko żartów, ale także mogą przejść do języka potocznego.
Wydaje mi się, że jest to głównie zasługa Kuby – scenarzysty, który ma wielki talent do „one linerów”, pojedynczych linijek, bardzo mocnych, treściwych, które żyją już swoim życiem w internecie i mogą przetrwać na lata w języku. Choć on sam nie zgadza się z takim stwierdzeniem, to moim zdaniem w dużej mierze wynika to z przeszłości Kuby, który był kiedyś mistrzem freestyle’u jako raper o ksywie Muflon. Wygrał Wielką Bitwę Warszawską we freestyle’u w 2006 i 2008 roku. Kuba bardzo dobrze czuje moc pojedynczego słowa – jak chociażby w szóstym odcinku „Potwarz”, z charakterystycznymi zbitkami wyrazowymi jak na przykład „obiektywna przeszkoda”. I rzecz jasna doskonale pracuje na rytmie dialogu i podaniu puenty.
Czy można „1670” nazwać komedią opartą na konflikcie charakterów? Mamy tutaj klasyczny konflikt główny bohater – jego antagonista.
Raczej nie nazwałbym „1670” komedią konfliktów charakterów, mimo że rzecz jasna konflikty napędzają fabułę. Wydaje mi się jednak, że to nie ten aspekt jest wiodący i decydujący o sukcesie serialu. Moim zdaniem wielu widzów najbardziej zaskoczyło dopracowanie od strony charakteryzatorskiej, kostiumowej i scenograficznej. Jest w tym ogromna zasługa producenta Janka Kwiecińskiego, który zaprosił do współpracy największych wyjadaczy w branży: Katarzynę Lewińską – absolutną mistrzynię kostiumów, Janusza Kaleję – maestro charakteryzacji czy Mirosława Koncewicza, który robił ze Skolimowskim „IO”. Są to najwięksi ludzie w branży w swoim fachu. I oni uwierzyli, że trzeba zrobić piękną komedię.
Przez lata komedię robiło się stylem zerowym, wszystko było umowne – nie przykładano się za bardzo do strony wizualnej, bo to przecież „tylko komedia”. My chcieliśmy od tego odejść i opowiedzieć historię, która zaangażuje widza i pomoże mu wejść w nasz świat także przez dopracowanie w każdym detalu scenografii, kostiumów i charakteryzacji.
Jak to jest robić swoje kino autorskie, nie bojąc się otrzeć o kino komercyjne?
Zawsze myślałem o widzu i wydaje mi się, że potrafię do niego trafić. Potwierdzało się to w szkole filmowej, kiedy moje krótkie filmy zdobywały nagrody publiczności na festiwalach. Film to zbyt droga forma uprawiania sztuki, by robić ją tylko dla siebie. Jak ktoś ma potrzebę uzewnętrznienia się z pominięciem widza, to zawsze może pisać wiersze do szuflady albo rzeźbić na poddaszu. Kino jest wspaniałym medium, które potrafi kształtować zbiorową wyobraźnię i szkoda byłoby z tego nie korzystać, kiedy już doszło się do momentu w życiu, że jest to możliwe.
Jednocześnie wierzę, że przy coraz większych produkcjach wciąż gdzieś jest wyczuwalny mój charakter pisma, nad którym stale pracuję. Ciągle staram się go poprawiać i wprowadzać do repertuaru nowe rzeczy. „1670” był na pewno największą z dotychczasowych lekcji.
styczeń/luty 2024
Kordian Kądziela – nadzieja polskiego kina. Reżyser i scenarzysta. Jego krótkie filmy rozwinęły autorski styl, w którym forma jest równie ważna co treść. Absolwent Reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Twórca filmów krótkometrażowych takich jak: „Larp”, „Muka!” czy „Tiwi” nagradzanych na festiwalach w kraju i za granicą. Poza serialem „1670” ma swoim koncie serial „Mental”.
PODZIEL SIĘ
tekst
Adrian Chorębała