Kaliber 44Nasze serca wciąż są czarne!
„Bierz taki jaki jest. Na to czekałeś? Tego szukałeś? Więc masz to”! Tak tak, legendarny Kaliber 44 powraca z nową płytą i wygląda na to, że będzie tu dłuższą chwilę. Z Abradabem i Joką rozmawiamy o twórczym iskrzeniu, kuciu swojego losu na różne sposoby, energetycznych rozłamach oraz śląskiej dumie.
Ultramaryna: Nie macie tremy przed wyjściem z płytą przed publiczność, która od ostatniego albumu Kalibra zmieniła się diametralnie?
Abradab: Pamiętam, że kiedy pojawiła się wiadomość, iż wracamy, zadzwoniła Aśka Tyszkiewicz (nestorka sceny, radiowiec, animatorka kultury, niegdyś pionierska raperka – przyp. red.) ze Szczecina. I mówi: „Ale powiedz mi, bo ja jestem strasznie ciekawa, w jaką wy stronę pójdziecie – w nową czy w starą szkołę? Co wy zrobicie?”. Mnóstwo ludzi zadawało sobie to pytanie i my też. Dylematów było więcej. Na przykład – nasze bity, cudze, a może kupione w Ameryce? Ile melanży, tyle pomysłów. To troszkę jak debiutować jeszcze raz.
Trema jest, ale robimy autoterapię. Mówię sobie: „Spokojnie, dedykuję płytę tym ludziom, którzy na nią czekają”. Nie mamy aspiracji, żeby nowe pokolenie zakrzyknęło nagle „O mój Boże!”. Nie chcieliśmy stworzyć nowego gatunku muzycznego tak, jak było to przy pierwszej płycie.
Jesteśmy jednym z architektów tej kultury i chcemy pokazać, jak to powinno być zrobione. Wyznaję myślenie w stylu: „Zobaczcie, skoro uważacie, że teraz wszędzie dominuje plastik, że wszystko dla hajsu, to my robimy to tak i robimy to z sercem”. Może ktoś powie, że to brzmi zbyt staro, niemniej to jest nasze. Tak żyjemy, tak to widzimy, przeżyliśmy wiele, przeżyjemy też to, co niedobrego przy tej okazji będą mieli do powiedzenia ludzie.
Mówiliście o nowej płycie, że zaczynacie tam, gdzie ostatnio skończyliście. Ale pierwsze dźwięki na niej są raczej nawiązaniem do debiutu, do psychorapowego dziedzictwa.
Abradab: Jak wspomniałem, zwracamy się głównie do tych, którzy nas pamiętają. Ale oczywiste wydaje mi się, żeby tym, którzy nie pamiętają, przypomnieć o naszych początkach. Może się zorientują, że na wstępie wita ich dźwięk kasety?
Poza tym chcieliśmy też dać znać, że tytuł „Ułamek tarcia” nie wziął się znikąd, że jest czymś, co funkcjonowało naprawdę bardzo dawno temu. To jedna z pierwszych nazw, którą posługiwaliśmy się zanim jeszcze wymyśliliśmy z Magikiem Kaliber. Chodziło w niej o to, że żeby zaistniała jakakolwiek współpraca, musi zaiskrzyć. Ludki nie mogą funkcjonować obok siebie, muszą się zderzyć, czasem pokłócić, czasem przybić żółwia. Musi być chemia. Bez tej odrobiny tarcia nie rozpali się ognisko.
A między tobą a Joką iskrzy?
Abradab: Tak, co absolutnie nie musi oznaczać czegoś negatywnego, raczej zazębienie się jak w zegarku. Wpływamy na siebie, przesuwając się wzajemnie w trochę inne miejsce.
Sentymentów na albumie sporo, nie jest tak jednak, że podjęliście próbę wejścia do tej samej rzeki.
Abradab: Mam nadzieję, że tak nie jest i że nie będzie to tak odebrane. To raczej jak hołd dla pewnych klimatów, lubianych przez nas artystów, podejścia do hip-hopu właściwemu „prawdziwej szkole”, choć też bardziej melodyjnemu i rozbudowanemu.
Obecnie najpopularniejsze wydają się depresyjne rapy, mocno podszyte egzaltacją. „Ułamek tarcia” to płyta raczej stonowana, pozytywna, która nawet trudne tematy porusza w sympatyczny sposób.
Abradab: Ja osobiście nie przepadam za narzekaniem. Można czasem nagrać numer, w którym coś zjebiesz, coś wyszydzisz. Jednak to nie może być głównym celem. Bo żeby takie coś dostać, wystarczy włączyć telewizor albo odpalić internet.
Od lat chcę nagrywać płyty, po których słuchacz poczuje się lepiej. Tak też było z krążkami Kalibra. Nawet nie wiem czy potrafiłbym jojczeć. Zresztą swoje wersy pisałem latem i może odbiło się w nich to, że wtedy było fajnie?
„Ułamek tarcia” powstawał na Śląsku?
Abradab: Na południu, niekoniecznie na Śląsku. Joka pisał w Katowicach. Ja od wielu lat mieszkam w Krakowie i pisałem właśnie tam. Tam też nagrywaliśmy. Nie traktowałbym tego symbolicznie, nasze serca nadal są czarne (śmiech). Miejsce, w którym się wychowaliśmy, bez wątpienia w nas zostało.
Joka: Tak, swoją drogą nagrywaliśmy właściwie na wylocie z Krakowa. I to w stronę Katowic! (śmiech)
Jak teraz odbieracie stare włości?
Joka: Dzieje się bardzo dobrze. Katowice miały swoje lepsze i gorsze chwile, ale teraz jestem z nich dumny. Kiedy rozmawiamy, w Spodku odbywają się mecze piłki ręcznej. Parę dni temu zrobiłem sobie z moją kobietą spacer po centrum, a nie mam daleko, i widziałem tych ucieszonych, fotografujących się obcokrajowców przesiadujących po knajpkach. To im się podoba, tamto im się podoba. Został stary charakter miasta, ta cegła, czerń i węgiel, dba się przy tym o rekreację, np. o ścieżki rowerowe.
Abstrahując już od Katowic, to park chorzowski jest dla mnie najlepszym parkiem na świecie. Nie Hyde Park, nie Central Park, właśnie on. Do tego mentalność ludzi na Śląsku jest bardzo w porządku. Czuję, że to jest to miejsce, w którym chcę mieszkać, żyć, tworzyć.
Abradab: Ja patrzę oczami przyjezdnego i też jestem bardzo dumny. To wszystko idzie w fajną, europejską stronę. Widać, że artyści mają coraz więcej do powiedzenia.
Od lat chcę nagrywać płyty, po których słuchacz poczuje się lepiej. Tak też było z krążkami Kalibra.
Budynek NOSPR pojawia się w waszym teledysku nieprzypadkowo…
Abradab: Oczywiście, że nie przypadkowo. Jest NOSPR, są nowe miejsca katowickie, którymi warto się pochwalić, umieszczone między Bogucicami a centrum, więc dla nas symboliczne. Zwłaszcza, że w klipie poszliśmy dodatkowo tropem lokacji pokazanych wcześniej na planie „Mamy królów na banknotach”. Pojawia się ten sam most, natomiast łatwo można zauważyć jak inaczej jest dookoła pięć lat później.
Dlaczego kazaliście czekać fanom na płytę tak długo?
Abradab: Tak to odbierasz, bo zapowiedź reaktywacji była falstartem. To miało nie wyjść, a zostało wygadane zanim sprawdziliśmy, czy możemy dalej pracować. Kiedy nie było jeszcze jednego bitu, linijki tekstu. Inne miejsca zamieszkania, rodziny, obowiązki, to nie było tak hop-siup. Ja zacząłem pracę w styczniu 2014 roku, wiadomość wypłynęła latem, na jesieni jeszcze grałem trasę. Gdybyśmy utrzymali wszystko pod kontrolą, tak jak chciałem, dowiedzielibyście się miesiąc temu. Chciałem przypier***ić z grubej rury, znienacka.
Joka, podczas gdy Dab nagrywał albumy – trochę ich było – ty nagrywałeś gościnne występy. Fakt, każdy jeden odbijał się echem, ale ciekaw jestem czy nie miałeś problemu z motywacją przy większej formie…
Joka: Tak, każde pozytywne przyjęcie mojej gościnnej zwrotki dawało mi dużą energię. Wbrew temu, co się ludziom wydaje, nie jestem taki, żeby się nie przejmować. Jeżeli mam coś pokazać ludziom, dziesięć razy muszę się zastanowić, poradzić się kobiety. A czy nie miałem problemu? Musiałem zmienić styl życia. Wcześniej był bardzo luźny, a robienie rapu wymaga dyscypliny. Ona mnie trochę kosztowała.
No właśnie, kto tu kogo dyscyplinował?
Joka: Dab z całą ekipą dyscyplinował mnie.
Abradab: O tak, trzeba było Jokę postawić do pionu. Miał co prawda dużo samozaparcia, ale tak jak mówi, wcale nie jest łatwo wyjść z melanżu. Chwilkę to trwało. Strasznie się jarał, wysyłałem mu bity, po czym potrafił po sześć razy pisać zwrotkę do każdego z nich. No i się irytowałem: „Po co to wywalałeś, skoro było dobre, teraz jest gorzej!” (śmiech). Ale kiedy mu się udało rozpędzić, to już było w porządku.
Musieliście się spotkać pośrodku – rodzinny, dojrzały facet z rozhulanym imprezowiczem.
Abradab: Kiedy na początku naszej reaktywacji był ten koncert na Openerze, docieraliśmy się, wręcz spotykaliśmy od nowa. Potem już poszliśmy jedną koleiną. Ja rzeczywiście wpadłem w dość obowiązkowy tryb życia: wstaję rano, idę do pracowni, wracam po południu, odbieram dzieciaki ze szkoły. Robota od poniedziałku do piątku, z której mam radość.
Jokers pracował inaczej – on pisał wieczorem, ja rano. Maile przychodziły o skrajnie różnych porach, pracy nie udało się spiąć idealnie. Jednak w pewnym momencie zaczęliśmy mówić jednym językiem. I to wcale nie tak, że on moim. Uczyliśmy się siebie. Joce też zdarzało się powiedzieć „Hola, hola! Poczekaj chwileczkę, nie zapędzaj się, tu też musi być miejsce dla mnie!”
A Joka jest dla twoich dzieciaków dobrym wujkiem?
Abradab: Na pewno bardzo go lubią, ale odpowiedź zależy od tego, co twoim zdaniem dobry wujek powinien robić. W każdym razie pytają na wyścigi, kiedy przyjedzie. Ja pod tym względem spisuję się gorzej. To, że ktoś mieszka dwa kroki ode mnie, wcale nie znaczy, że będziemy widzieć się częściej niż raz na ruski rok.
Joka, nie żałujesz tego, że nie pracowałeś nad muzyką systematyczniej, że nie możesz pochwalić się dyskografią na miarę brata?
Joka: Staram się niczego nie żałować, nawet jeśli sporo jest w moim życiu rzeczy, których żałować mógłbym. Dobrze wiem dlaczego w pewnym momencie zszedłem ze sceny. Gdybym w tym czasie nie przeżył pewnych rzeczy, po prostu nie byłbym sobą.
Moją naczelną zasadą jest bycie kowalem swojego losu. Co nie oznacza kucia go w jednym miejscu. Poznałem co chciałem, zrobiłem co zrobiłem. A płyt nie żałuję, bo mam nadzieję, że są one jeszcze przede mną. Cieszę się natomiast z krążków brata, bo dobrze mieć tak doświadczonego kompana w jednej ekipie. O zazdrości nie może być mowy.
Dobrze czasem odbić od muzyki do „normalnego” życia?
Abradab: Tak, rutyna jest strasznym wrogiem. Wiesz, działanie w ten sam sposób. Zobacz, do „Emisji spalin” i „O.P.K.” sam robiłem sobie bity, po czym przestałem, wyszedł „Abradabing” na podkładach Ostrego i „Extravertik”, gdzie muzyka – wyłączając jeden kawałek – była dziełem chłopaków. A teraz specjalnie pokupowałem sobie maszyny, pokupowałem sample, brzmienia. Uczyłem się wszystkiego z powrotem odnajdując w sobie dawną świeżość. Nowe bity narodziły się po dłuższym czasie.
A gdzie w całym tym procesie twórczym zaginął DJ Feel-x?
Abradab: Z Feel-x’em nam się nie ułożyło. Ma trudny charakter, a nasze wizje i oczekiwania względem siebie kompletnie się rozeszły. Na pewno moje względem niego bardzo. Tarcia nie był ułamek, było go za dużo. Feel-x nie jest już częścią zespołu. Płyta powstała bez jego udziału, historia nas trzech się skończyła.
Joka: Robiliśmy wszystko, żeby razem nagrać płytę. W końcu prace nad nią zaczęły się u niego w studio.
Abradab: Droga moja i Sebastiana rozeszła się już po „Abradabingu”, ale próbowaliśmy na siłę. To zabrzmi patetycznie, niemniej uznaliśmy, że to jest coś większego od nas. Ale po trzech miesiącach negocjacji chciałem pieprznąć wszystkim. Co przyjeżdżałem, to materiał stał w miejscu. Szczerze mówiąc gehenna, i to taka, że o mało co nie doprowadziła do tego, że reaktywacji by nie było.
W końcu jednak uznaliśmy, że i my, i fani zasługujemy na to, żeby iść naprzód mimo przeszkód. Funkcję Feel-x’a przejął DJ Jaroz, mój przyjaciel, facet, którego pamiętać możesz jeszcze ze składu Decybel i który gra ze mną w Abradabie.
Płyta dużo zawdzięcza też Mateuszowi Pawlusiowi, naszemu jedynemu muzykowi z prawdziwego zdarzenia. Kiedy my zrobiliśmy ten nasz gulasz, on go potrafił przyprawić i ułożyć na talerzu tak, żeby to wszystko ze sobą gadało. Bez niego nie byłoby tych kalifornijskich klawiszy i wielu innych elementów.
Feel-x’a nie ma, za to innych starych kompanów nie zabrakło – Gutek, Grubson… A nawet człowiek, który występował na waszym debiucie, Rahim we własnej osobie. W numerze „Kung Fu” wspiął się zresztą na swoje wyżyny.
Abradab: Serio tak uważasz? To dobrze, bo wiesz, numer ma swoją historię. Wybrałem go, myśląc, że Rahu będzie do tego pasować, a on mi odpisuje, że nie chce marudzić, ale to chyba nie to. Zdziwiłem się mocno, posłałem co innego, w końcu jednak wrócił do „Kung Fu”. Byłem całą sytuacją nieco podłamany, kiedy jednak wysłał swoją zwrotę, rzuciłem tylko „Co on w ogóle pier***i! Ale dojebał!”. Nagrał coś, co cytuje nawet moja ośmioletnia córa.
Pisanie jest ci potrzebne?
Abradab: Tak, niezbędne do tego, żebym normalnie funkcjonował. Robienie bitów tak samo. Jeśli przez parę dni nie pojeżdżę do swojej „wieży” – czyli naszych paru metrów kwadratowych dzielonych z Jarozem – nie porobię czegoś, coś mi nie wpadnie do głowy, czuję się gorzej. To z tego czerpię energię. To praca, której potrzebuję, żeby żyć, ale i pasja.
Nie potrzebuję żadnych inspiracji, nie musi mi na końcu błyszczeć pieniążek, wisieć nad głową ktoś, kto mówi „Marcin, wyjdź z domu”, nie muszę słuchać innych raperów. To cholerna frajda. Muszę jednak przyznać, że w wypadku tej płyty napędzał mnie Joka. Cieszyłem się, że możemy siąść i pisać razem. Przez te wszystkie lata tego właśnie chciałem.
Patrzyliście na to, w jakim stylu wracały inne legendy sceny, np. Molesta czy Warszafski Deszcz?
Abradab: To było dawno…
Joka: A my zawsze unikaliśmy patrzenia na to, co ktoś robi.
Abradab: Żeby przypadkiem nie zrobić tak samo.
Joka: Powróciliśmy na swój własny sposób.
Przesadnej pokory w sobie nie macie, mówicie wprost: „Zróbcie miejsce sk****syny”.
Joka: To akurat ten wers z całej płyty, który jest najbardziej wprost (śmiech).
Abradab: Ale pada na jej koniec, nie na początku. No cóż, mamy teraz skład, który w siebie wierzy, bez podkopek i rozłamów energetycznych. Uważamy, że daliśmy z siebie wszystko i osiągnęliśmy to, co chcieliśmy osiągnąć. Jesteśmy spokojni.
Widzę, że płyta nie jest akcją jednorazową. Jesteście w twórczym ciągu, macie dalsze plany.
Abradab: Jasne, chcemy ruszyć tę machinę z powrotem. Szkoda by nam było zachodu, żeby wracać tak na moment. Nie po to zaczynamy, żeby tego nie kontynuować. Teraz, na „Ułamku tarcia”, mówimy: to jesteśmy my, a to jest nasz styl. Na pewno chcemy wydać kolejny album, na którym chcielibyśmy otworzyć się troszeczkę mocniej. Pogrzebać w głębi siebie, w muzyce. Zobaczymy, co nam wyjdzie.
luty 2016 (#164)
PODZIEL SIĘ
tekst
Marcin Flint