Ewa WinnickaŚląski Teksas, zagłębiowskie Klondike
Ewa Winnicka jest autorką wielu książkowych reportaży o doświadczeniu emigracji ujętym w szerokiej historycznej perspektywie. W swojej ostatniej książce „Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie” bierze na warsztat temat osad założonych w Teksasie przez przybyszy ze wsi Płużnica Wielka nieopodal Strzelec Opolskich.
Losy wykorzenionych płużniczan i dzieje ich potomków opisuje od pamiętnego roku 1854, gdy ksiądz Leon Moczygemba przekonał ponad 100 rodzin ze swojej wsi i okolic, że za oceanem czeka ich kraj wielkich możliwości, a zaprowadził na pustynię, na której umierali z głodu i ukąszeń grzechotników wdzierających się im do naprędce kleconych ziemianek. Oraz z powodu skalpów zdejmowanych przez Komanczów.
Winnicka znajduje swoich bohaterów po obu stronach frontu Wojny Secesyjnej i na obu wojnach światowych, przygląda się im w czasach Wielkiego Kryzysu, aż w końcu osobiście ściska dłonie spadkobiercom pionierów godzącym pamięć o przodkach z celebrowaniem teksańskich wartości: umiłowaniem Boga, uzbrojonej po zęby ojczyzny, dobrosąsiedzkiej wspólnoty i post- albo raczej para- kowbojskiego stylu życia.
Ultramaryna: Nie chciałabym twoim czytelnikom psuć lektury, więc nie będę z ciebie wyciągać spoilerów sagi o tym, jak to klan Moczygembów, Kiolbassów i Rzepp zdobywał Dziki Zachód, ale chciałabym pogadać o stylu, w jakim opowiadasz o swoich bohaterach. Nie krzywdzisz i nie ośmieszasz postaci, z którymi się fundamentalnie nie zgadzasz. Jeśli są pełne sprzeczności, decydujesz się na niedopowiedzenie.
Taki przykład: rozmawiasz z orędownikiem nieskrępowanego dostępu do broni palnej, który twierdzi, że niewielki arsenał w piwnicy to dla amerykańskiej rodziny podstawa bezpieczeństwa. Tyle że rodzina tego człowieka padła ofiarą napadu, a to, że w domu znajdowało się sporo pistoletów, najdelikatniej rzecz ujmując, nie zadziałało na jej korzyść. W tym miejscu relację z rozmowy zawieszasz. Nie prowokujesz rozmówcy ani tego nie komentujesz. Pozwalasz, aby czytelnik sam połączył kropki.
Ewa Winnicka: Mój tata nazywał to „dorozumieniem na dobieg”.
Brzmi to bardzo ładnie i bardzo technicznie.
Był inżynierem.
Mój ojciec pracował w Głównym Instytucie Górnictwa w Katowicach, więc na wszystkie obozy i kolonie jeździłam z dziećmi górników ze Śląska. Chwilami nie było to miłe, pamiętam dość silną niechęć dzieciaków do osób z Zagłębia, Goroli. Na szczęście zadziałała wypracowana przeze mnie umiejętność mimikry, więc w trosce o własne uzębienie już od pierwszego dnia wyjazdu mówiłam po śląsku.
A to prawda, że mieszkaliście w Sosnowcu?
Tak, ale miejsce mojego urodzenia jest troszkę przypadkowe. Moja babcia skończyła w Warszawie studia w latach 20. zeszłego wieku i dostała tu nakaz pracy. Miała uczyć chemii w liceach i gimnazjach na terenach uprzemysłowionych, albo raczej uprzemysławiających się.
Tutaj poznała dziadka, który też przyjechał gdzieś z zachodnich terenów. A babcia ze strony ojca była Ukrainką z Sambora, która wybrała Polskę. Dziadek, Polak, chodził z Brunonem Schultzem do szkoły w Drohobyczu. Był kuratorem szkolnym i też go tu przysłali.
Ale mój ojciec pracował w Głównym Instytucie Górnictwa w Katowicach, więc na wszystkie obozy i kolonie jeździłam z dziećmi górników ze Śląska. Chwilami nie było to miłe, pamiętam dość silną niechęć dzieciaków do osób z Zagłębia, Goroli. Na szczęście zadziałała wypracowana przeze mnie umiejętność mimikry, więc w trosce o własne uzębienie już od pierwszego dnia wyjazdu mówiłam po śląsku.
Zaraz, ale że jak? Już po kilku minutach umiałaś godoć?
Dzieci łatwo chłoną język. Poza tym mówimy o prawie dziesięcioletnim kolonijnym doświadczeniu. I jakoś kibicowałam śląskiej odrębności, choć perspektywa moich rodziców była zupełnie inna. Studiowali w Gliwicach w latach 50., pamiętali wojenne opowieści swoich rodziców, więc śląskość kojarzyła się im jednoznacznie z Reichem. A Niemców moi starzy znieść nie mogli.
Ojć. Czyli już nawet niezakamuflowana opcja.
Tak.
A teraz obserwujesz z daleka okołozagłębiowski i okołośląski dyskurs?
Nie do końca. Rodzice niedawno zmarli i nikogo już tu nie znam, ale kilka lat temu poczułam, że chętnie bym tu na chwilę wróciła, może nawet z klawiaturą. Jeszcze wyraźniej to sobie uświadomiłam po rozmowie ze Zbigniewem Białasem, który prowadził spotkanie promocyjne wokół książki „Był sobie chłopczyk” w Teatrze Śląskim.
Zagłębie to był fascynujący kawałek ziemi między trzema zaborami. Przez całe lata to było takie Klondike. Do kopalni zjeżdżali sami frajerzy, a ludzie biznesu handlowali między Austrią, Niemcami i Rosją. Wykorzystywali różnice ceł, więc w tej części Europy rosły niebotyczne fortuny. Potem przyszła wojna, która wywróciła do góry nogami strukturę społeczną miasta. 40 procent ludności Sosnowca, głównie zamożne mieszczaństwo, miało żydowskie pochodzenie. Zostało niewielu. W ich miejsce sprowadzono robotników, którzy mieli zasilić kopalnie i fabryki Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego.
Myślę, że historia z „Miasteczka Panny Marii…” jest szalenie teatralna. W sumie to się dziwię, że Teatr Śląski jeszcze się nie zainteresował.
W „Miasteczku Panna Maria”, podobnie jak w poprzedniej twojej książce, „Greenpoint. Kroniki Małej Polski”, jest jedna postać, przy której tych kropek do połączenia nie stawiasz. W „Greenpoincie…” była to niepoprawna altruistka, która pod koniec rozmowy poprosiła o upchnięcie w plecaku prochów bezdomnego, żeby wróciły do ojczyzny na gapę. W „Miasteczku…” – ksiądz Franciszek Kurzaj, który mieszkańcom tytułowej miejscowości „przynosi śląskość” bez oglądania się na to, do jakich korzeni naprawdę poczuwają się jego owieczki.
Przez ten brak kropek nie do końca wybrzmiewa fakt, że w naszkicowanej przez ciebie genealogii kolejnych fal przybyszy z Polski starających się w mieszkańców Marii Panny, Kosciusko czy Cestohowy wdrukować taką emigrację, jakiej sami sobie życzyli, Kurzaj nie jest wyjątkiem. Wcześniej produkowano w nich polskość, a on produkuje śląskość i to z innego rejonu niż ich miejsce pochodzenia. Jedna z parafianek wprost mówi: „Ksiądz Franek przyjechoł i pokazoł, że my są Slonzoki, bo my tego nie wiedzieli”.
Oczywiście, że ta książka jest opowieścią o płynnej tożsamości, którą się przywozi z zewnątrz. Ale mam nadzieję, że tym, co się rzuca w oczy w książce, jest niesamowita intensywność księdza Kurzaja, podobnie jak w „Greenpoincie…” widać intensywność tamtej pani. Jak ksiądz Kurzaj zdecydował, że ja chcę w upale obejrzeć pięć kolejnych cmentarzy ze śląskimi nazwiskami na nagrobkach…
Bo przecież jak mogłabyś nie chcieć…
…to siedzę w samochodzie i nie ma ucieczki. Ale nie jest tak, że ksiądz Kurzaj przystawia komuś lufę do skroni. Są emigranci, którzy stawiają mu tamę. I co najważniejsze: oni czują się przede wszystkim Teksańczykami, w drugiej kolejności Amerykanami, a dopiero po tych elementach następuje rozmowa o korzeniach, która prawdę mówiąc nie wywołuje tak silnych emocji, jak u księdza Kurzaja czy biskupa Yanty. Biskup zresztą pod koniec życia zrezygnował z eksponowania śląskości, żeby jego spuścizna, czyli Centrum Dziedzictwa Polskiego w Pannie Marii, miało jak największy zasięg. Chciał zwiększyć siłę jego rażenia, więc przesunął akcent ze Śląska na Polskę.
Często się zastanawiam nad pracą, jaką pewnie wkładasz w redakcję rozmów. Domyślam się, że usuwasz z nich wiele anglicyzmów i dbasz o potoczystość. Z drugiej strony zostawiasz kalki, jeśli są znaczące albo jest w nich ciekawa dwuznaczność.
A przy tym udaje ci się zachować idiolekt swoich rozmówców, o czym się przekonałam, gdy w „Greenpoincie” znalazłam opowieść znajomego. Dałabym sobie uciąć każdy z palców, którymi obsługuję myszkę (ergo z których żyję), że opowiedział mi tę historię dokładnie tymi samymi słowami. Chapeau bas.
Bardzo fajnie, że na to zwracasz uwagę, bo pisanie jest czymś najgorszym. Te dupogodziny są mi nienawistne. Męczę się z tym okropnie. Co gorsza, bardzo trudno mi się skupić. Mam w głowie prysznic zamiast lejka, który by pozwalał na precyzję wyrażania myśli. Całe życie z tym walczę. Całe życie usiłuję ulejkowić swoją wiedzę, pracę i pamięć o tym, po co poszłam do kuchni. A mimo to ta zabawa językiem, czyli przetwarzanie go właśnie po to, żeby go nie przetworzyć, lecz żeby zabrzmiał tak, jak ja go usłyszałam (bez zapisu jeden do jeden, bo to byłoby nieznośne) jest czymś, co bardzo lubię robić. To pewnie wynika też ze szkoły reportażu, przez którą przeszłam. Zgodnie z jej zasadami należy pisać zwięźle, każdy akapit musi mieć puentę, a czytelnik nie powinien się z tekstem męczyć. Staram się pisać jak najprościej.
A nie poczułaś się trochę jak bohaterka własnych książek, gdy los sobie z ciebie zakpił i po tylu okupionych niezliczonymi dupogodzinami tomach twoim najbardziej sprawczym działaniem okazało się coś, co miało być żartem? Jak to ślicznie podsumowaliście z Marcinem Mellerem, z zabawnego podcastu „Jak się starzeć bez godności”, który prowadzisz z Magdaleną Grzebałkowską, wyrósł „jeśli nie ruch społeczny, to przynajmniej ruszek”.
Najbardziej jest za to wściekły (oczywiście w cudzysłowie) mój mąż Cezary Łazarewicz. On swoje książki cyzeluje latami, co się kończy tysięcznymi wizytami w archiwach i dopracowywaniem mikroskopijnych szczegółów. A tu wychodzi spod palca coś niebywale popularnego i rozpoznawalnego.
Na początku się nad tym za mocno nie zastanawiałam, bo ten podcast przytrafił mi się w trudnym momencie. Zmarli rodzice, zaczęłam się zbliżać do pięćdziesiątki, przyszedł czas pierwszych podsumowań, a tu człowiek ciągle na dorobku, w sensie… No w wielu sensach. Na zakupach w Lidlu też.
Ironia to mój podstawowy sposób na radzenie sobie z tym strasznym światem, a Magda była w tej sprawie naturalnym kontaktem, bo w niej element szaleństwa jest rozwinięty jeszcze silniej niż we mnie. I faktycznie był to oddech od upiornego siedzenia w miejscu. Bywało, że miałyśmy dość, bo wypluwanie z siebie żartobliwych historii to jest robota na cały etat. Jednak ilekroć decydujemy, że było fajnie, ale wystarczy, przychodzą listy, że dla wielu ludzi, zwłaszcza kobiet, ten podcast jest jak świeże powietrze.
Zresztą już nie tylko podcast, bo to marka rozrastającą się na inne formy: jest już i książka (lada moment dwutomowa), i adaptacja teatralna w warszawskim Teatrze Komedia, a nawet coś w rodzaju stand-upowego duetu. Gdy prosi się was z Grzebałkowską o poprowadzenie tzw. spotkania z ciekawym człowiekiem, to rozumie się samo przez się, że występujecie wtedy w swoich podcastowych rolach. Zresztą bywa, że niektórym gościom trudno jest tę konwencję dźwignąć, jak to miało miejsce w przypadku Więckiewicza albo Zadary.
Tak, Zadara naprawdę próbował walczyć.
Ale w końcu się zmitygował i kupił wasz styl. Pewnie dlatego, że gdy już minęła faza robienia sobie jaj, z waszych pytań wynikało, że jesteście ciekawe tego, co i jak wam jego „Zemsta” zrobiła, potraficie to docenić i zwyczajnie czujecie teatr.
Jak już o tym mowa, to myślę, że historia z „Miasteczka Panny Marii…” jest szalenie teatralna. W sumie to się dziwię, że Teatr Śląski jeszcze się nie zainteresował.
Wyjęłaś mi to z ust.
PODZIEL SIĘ
tekst
Pola Sobaś-Mikołajczyk