Dan WitzNFFS*
Nazywają go ojcem chrzestnym street artu, chociaż nie lubi tego określenia. Jest prawdziwym pionierem całego ruchu, konsekwentnie działa w przestrzeni miejskiej już ponad 30 lat. W kwietniu Dan Witz przyjedzie do Katowic, by zostawić tu swój ślad.
Jego prace charakteryzują się ogromną malarskością (oscylując pomiędzy impresjonizmem a malarstwem realistycznym), brakiem dosłowności, poczuciem humoru i ironią. Prowokują. 54-letni nowojorczyk często sięga po motywy popkultury i osadza je w nowym kontekście. Tak, jak w serii „Kilroy Variations”, w której operuje znakiem używanym przez amerykańskich żołnierzy podczas II Wojny Światowej – uaktualniając jego przesłanie poprzez współczesne odwołania.
Powstająca od lat 70. XX wieku seria z kolibrami („The Birds Of Manhattan”) stała się wręcz symbolem nowojorskiego street artu, wpisując się na stałe w wizerunek tego miasta. Podobnie jest z projektem „Do Not Enter”, w którym Witz w drogowe znaki zakazu wkleja zabawne postaci i sytuacje, przez co zbija powagę przekazu.
Słynne jest jego niekomercyjne podejście do sztuki. Część prac tworzy w systemie 6:3 – sześć umieszcza w przestrzeni miasta, trzy przeznacza do innej dystrybucji. Żeby uniknąć sprzedaży tych, które istnieją w przestrzeni publicznej, sygnuje je znakiem: NFFS – Not For Fucking Sale.
Ultramaryna: Jak zaczęła się twoja przygoda ze street artem?
Dan Witz: W 1978 roku przyjechałem do Nowego Jorku, by studiować sztukę. Zauważyłem jednak, że zupełnie nie bawi mnie sposób, w jaki jej wtedy nauczano. Zbuntowałem się i postanowiłem zostać street artowcem. W sztuce ulicznej nie obowiązują bowiem takie ścisłe zasady, realizując pracę w przestrzeni publicznej mam poczucie wolności. Moje prace w przestrzeni są dostępne dla wszystkich i są taką ciągłą rebelią.
Jaki rodzaj technik preferujesz w swoich pracach?
To zmienia się z każdym projektem. Staram się próbować cały czas nowych rzeczy. Generalnie używam techniki mieszanej: łączę ze sobą malarstwo na płótnie z fotografią, wydrukami cyfrowymi i różnorodnymi rodzajami grafik.
Wolisz pracować legalnie, z pozwoleniami na pracę w przestrzeni publicznej czy nielegalnie?
Nigdy nie mam pozwolenia na umieszczanie moich prac na ulicy. Raz czy dwa starałem się o zezwolenie, ale nie satysfakcjonowało mnie pewne ograniczenie z tego wynikające. Wolę pracować na własnych zasadach i robić to, na co mam ochotę, a nie postępować według wcześniej wytyczonego planu. Wizja artystyczna często się zmienia, a pozwolenia nakazują pracować zgodnie z przedłożonym wcześniej projektem.
Miałeś w związku z tym kłopoty z policją?
Za każdym razem mam problemy z policją. Zazwyczaj jestem bardzo szczery – tłumaczę im, co robię. Działam tak długo, że doskonale znam relacje między street artowcami a służbami porządkowymi. Z pewnością nie jest dobrym pomysłem kłamanie glinom. Sądzę, że policja w pewien sposób rozumie, że nie jestem wandalem i to, co robię, jest sztuką. (śmiech) Często każą mi przestać, ostrzegają mnie, że to jest nielegalne. Nieraz jednak zdarza się tak, że policji podobają się moje prace i rozmawiają ze mną na ich temat. Dzięki temu policjanci stają się krytykami sztuki. (śmiech)
Uważasz, że przekaz street artu powinien być uniwersalny czy lokalny?
Nigdy nie zastanawiałem się nad tym i powiem ci, że nie czuję się rzecznikiem street artu. W moich pracach staram się łączyć uniwersalne treści, często metaforyczne z określoną przestrzenią miasta.
Jakie są cechy charakterystyczne twoich prac?
Sądzę, że ważne jest to, że podążam stylem za tematem. Staram się, by forma dopełniała treść. Myślę, że znakiem rozpoznawczym mojej twórczości jest także buntowniczość, sprzeciw wobec systemu i pewien suspens, który jest odczytywany indywidualnie przez odbiorcę.
Co sądzisz o wystawianiu street artu w galeriach?
Sądzę, że to jest ok. Kiedy byłem młody, uważałem to za swego rodzaju zdradę ideałów. Teraz już tak tego nie oceniam. Uważam, że pokazywanie street artu w galeriach wspiera go jako sztukę i wzmacnia jego pozycję.
Porozmawiajmy o twoich pracach. Opowiedz proszę, co ma symbolizować zakapturzona postać w serii „Hoodies”?
Nie jestem zwolennikiem tłumaczenia w sztuce pewnych symboli za pomocą jedynego, właściwego klucza. Uważam, że siła symboli oparta jest na ich otwartości i mnogości interpretacji. „Hoodies” jest dla mnie znakiem symbolizującym mroczne lata 90. Mieszkałem wtedy w południowej dzielnicy Nowego Jorku – Lower East Side i wokół mnie działy się straszliwe rzeczy: narkotyki, HIV, przestępstwa, eksmisje. „Hoodies” jest taką metaforą sztuki, która jest ucieczką od rzeczywistości.
Co oznaczają kolorowe kolibry, jedne z twoich pierwszych prac, które na stałe wpisały się w pejzaż Nowego Jorku?
Kolibry były zaznaczeniem mojej obecności w Nowym Jorku. Takim przywitaniem: hej, jestem tutaj i świat może być przez to kolorowy. Kolibry są moim znakiem firmowym, etykietą. Specjalnie używałem jaskrawych barw, by zmienić szarość ulic i nadać im nowy, jaśniejszy odcień.
A projekt „What The #@%$ / WTF”?
Są to prowokacyjne, iluzjonistyczne sytuacje, kiedy umieszczam na poboczach dróg obrazy, które pokazują coś tajemniczego, dziejącego się za kratką kanalizacyjną. Ludzie jadący samochodem zastanawiają się czy to jest rzeczywiste czy nie. Często się zatrzymują i przyglądają temu, co tam się ukrywa. Jest to projekt nastawiony na reakcję: Ale o co chodzi?
Co cię fascynuje w tłumach, które malujesz w serii „Mosh Pits (Human and Otherwise)”?
Chodziło mi o pokazanie reakcji ludzi, którzy znajdują się w dużej grupie i oddziałują na siebie. Sprawia to iluzję wspólnoty, która niekoniecznie nią jest, gdyż postacie z moich obrazów zachowują do siebie, mimo małej powierzchni, dystans. To jest taka metafora ludzkich stosunków – żyjemy razem na małej powierzchni, ale niekoniecznie nam to odpowiada. Odnosi się to też do eksperymentów z ciałem w sztuce. Chciałem pokazać relacje pomiędzy poszczególnymi ciałami oraz mowę ciała pojedynczych postaci, chaos i energię. Prawie taki ekosystem międzyludzki.
Co radzisz młodym street artowcom?
(Śmiech) Wiesz, że prawie każdy mnie o to pyta?
Przecież mówią o tobie: ojciec chrzestny street artu…
Nie jestem ojcem chrzestnym niczego. (śmiech) Wracając do rady, to brzmi ona może trywialnie, ale sprawdziła się w moim przypadku: bądź sobą i nie naśladuj. Każdy młody artysta powinien szukać bardziej inspiracji w sobie, a nie na zewnątrz.
Mógłbyś nakreślić pokrótce, jak wygląda scena streetartowa w Nowym Jorku?
Z pewnością się znamy nawzajem. Ale nie ma kolektywów, grup ludzi, bo siła street artu, moim zdaniem, polega na indywidualnej wypowiedzi, braku reguł. Nowojorską scenę tworzą takie postaci, jak: Swoon, Judith Supine, Skewville czy WK Interact. Nie chciałbym jednak nikogo pominąć, dlatego te parę przykładów wystarczy.
Co zrealizujesz podczas Festiwalu Street Artu w Katowicach?
Planuję zrobić na pewno coś z serii „WTF” i poeksperymentować z waszymi znakami informacyjnymi. W Europie zwykle udaje mi się robić interwencje ze zmianami w obrębie znaków drogowych. Przygotowuję też serię vlepek. Będzie to trochę takie swoiste „the best of”. Pewne pomysły przyjdą mi pewnie do głowy, jak zobaczę miasto.
Uważasz, że street art jest ciągle rewolucją?
Sądzę, że teraz już nie można mówić o rewolucji. Street art został w pewien sposób zaakceptowany społecznie i nie jest już dla nikogo szokujący. Ciągle jednak nie do końca wykorzystujemy jego potencjał. W przeciągu ostatnich dwóch lat scena streetartowa bardzo urosła w siłę i sądzę, że niedługo uda się wykorzystać jej możliwości w pełniejszy sposób.
kwiecień 2011 (#111)
The Birds Of Manhattan (Mulberry St., Nowy Jork, 1979)
What The #@%$? / WTF (Miami, 2010)
What The #@%$? / WTF (Van Wyck Expressway, Nowy Jork, 2010)
* Not For Fucking Sale
Dan Witz był gościem SK 2011 Katowice Street Art Festival. W programie festiwalu: murale, graffiti, instalacje i warsztaty w przestrzeni miejskiej + przegląd filmów o tematyce street art + koncerty: L.U.C + Rahim i Fokus + Molesta Ewenement & Bitwa o Kluski Śląskie + O.S.T.R.
>>> zobacz cały program SK 2011 Katowice Street Art Festival
PODZIEL SIĘ
tekst
Adrian Chorębała,
tekst
Aga Psiuk